Ostatnia przystań

 



 

    – Ty bydlaku, chamie, skrzywdziłeś mnie, a teraz dostałeś rozwód! – Marzena krzyczała, zaciśnięte pięści w powietrzu, twarz pulsująca od emocji. Jej słowa drżały w korytarzu sądu, jak echo rozbijające się o ściany, jak ciężki oddech po biegu, którego nikt nie chciał. Paweł stał naprzeciw, chciał podejść, przytulić ją, jak kiedyś. Pogładzić po głowie, uspokoić, szepnąć, że wszystko się ułoży, że kiedyś spojrzy na to z dystansu, ale teraz wiedział, że to nie ma sensu. Ich świat właśnie się kończył.

    Ochroniarz ruszył w ich stronę, ale Paweł jednym gestem dał znak, że wszystko jest pod kontrolą. Niech krzyczy. Ma prawo. Krzyk to wszystko, co jej pozostało, kiedy życie wali się w przepaść, a nie ma już, czego się chwycić. Zniszczył jej świat. Odebrał młodość, obarczył problemami, zostawił ją samą z domem i dziećmi. Powiedziała dość. Sprawa rozwodowa trwała chwilę – bez dyskusji, bez walki. Paweł tylko przytakiwał, bo nic już nie miało znaczenia.

    – I co teraz? – Marzena patrzyła na niego z bólem. – Wyjdziesz stąd i pójdziesz w ten swój świat, w którym nie ma ludzi? Jesteś szczęśliwy?

    Zaciśnięte pięści, białe kostki. Paweł nie odpowiadał, czekał na cios, choć ten nigdy nie nadszedł. Ochroniarz odciągnął Marzenę. Paweł odwrócił się i ruszył w dół schodów. Kroki dudniły o zimne kamienie, niosły ciężar, który dźwigał na plecach od lat. Przeszłość odchodziła, znikała, kasując wspomnienia. Zostawały tylko te, w których był sam.

    Chłód powitał go, gdy otwierał drzwi wyjściowe. Zaciągnął kołnierz płaszcza, naciągnął czapkę. Marzena stała na chodniku, paliła papierosa. Mógł podejść, zaproponować, że ją odwiezie, ale... po co? Ktoś podjechał, zabrał ją. Paweł tylko spojrzał w lusterko. Szukał jej twarzy. Dobra kobieta – pomyślał. Dobra, ale nie dla niego.

 

***

     Wjechał w las, w swoje miejsce, które z biegiem lat stało się jego schronieniem. Szarość nieba, nagie drzewa, resztki śniegu – wszystko to było teraz jego. Otworzył drzwi chaty, usłyszał skrzypnięcie, które znał na pamięć. Rytuał. Stare, zniszczone meble, kilka rzeczy potrzebnych do wegetacji.

     – Chcę wegetować – szepnął, kładąc klucze na stole pokrytym ceratą. – Dość pośpiechu, dążenia, pokonywania trudności.

     Kupno kawałka lasu – pomysł przyszedł do niego we śnie. Teraz to wszystko miało sens. Trzy lata temu opuścił Marzenę. Pamiętał jej łzy, jej próby zatrzymania go. Dzieci, które przyjechały, by ocenić sytuację. „Róbcie, jak chcecie” – powiedziały. Nie zmienił zdania.

     Siedział na starym taborecie znalezionym na wysypisku. Nogi skrzypiały przy każdym ruchu, jakby chciały wrócić na śmietnik, skąd je wyciągnął. Paweł często jeździł po takich miejscach, szukając rzeczy, które ktoś wyrzucił. Wśród odpadków życia innych znajdował swoje własne fragmenty. Patrzył teraz na porcelanowego słonia z utrąconą trąbą. Niedoskonałość tego przedmiotu nie przeszkadzała mu. Znalazł w nim coś więcej – swoją samotność, swoją wolność.

     – Mogłem zrobić inaczej – marudził. – Mogłem odejść wcześniej, zanim się to wszystko zaczęło.

     Woda w czajniku zaczęła wrzeć, świst pary przypominał mu o przeszłości. Kiedyś był częścią społeczeństwa, ale zawsze czuł, że to nie dla niego. Był dobrym mężem, ojcem, ale teraz... teraz chciał być tylko sobą. Samotność stała się jego wolnością. Udało się. Miał swoje miejsce na ziemi.

     Patrzył przez okno na starą sosnę.

     – Mogłem zrobić inaczej – mruknął pod nosem. – Mogłem odejść wcześniej, zanim to wszystko się zaczęło.

     Czajnik na kuchence zaczął głośno syczeć, para unosiła się z gwizdkiem, a on czuł, jak dźwięk ten powoli przenosi go w przeszłość. Kiedyś był częścią społeczeństwa, próbował wpasować się w życie, które dla innych było tak naturalne. Był mężem, ojcem, sąsiadem. Ale teraz... teraz był tylko sobą, i tylko to miało znaczenie. Samotność stała się jego wolnością.

     Spojrzał przez okno na starą sosnę, obok której stał jego dom – prosty kontener mieszkalny, jego przystań.

     – Kochałem ją – powiedział cicho. – Kocham ją – powtórzył, dotykając dłonią czoła, czując pod palcami zmarszczki, które pojawiły się przez lata. – Ale ja nie nadaję się do życia wśród ludzi.

     Prawie 65 lat starał się być częścią tego świata, ale zawsze czuł, że coś go dusiło, coś uwierało, głęboko w trzewiach. Czas, kiedy był mężem, kiedy rodziły się dzieci, kiedy chodziły do szkoły – to był dobry czas, czas złudzeń. Ale potem, kiedy Piotr i Weronika zaczęli wyfruwać z gniazda, zaczęły wracać dawne lęki, te same, które go kiedyś gnębiły. I wtedy życie stało się nieznośne.

    – Oni mogą żyć beze mnie – myślał o swoich dzieciach. – Stanowią osobny byt, niepotrzebny byłem. Mogłem uciec... ale zostałem. I cierpiałem.

     Przez te wszystkie lata trzymało go jedno – marzenie o samotnym miejscu, gdzie nie musiałby już nikomu niczego udowadniać. Po cichu odkładał pieniądze, każdą złotówkę skrzętnie chował w starej skrzyni po babci. Zdarzało się, że musiał sięgać po te oszczędności, żeby zapłacić rachunki, pomóc dzieciom, ale za każdym razem robił to z niechęcią, z tłumioną złością. Pomniejszał swój skarbczyk, choć wiedział, że w końcu uda się go zebrać wystarczająco.

     I tak udało się.

     Milczał teraz, stukając palcami o blat stołu. Zamknął ten etap życia, który przez lata go gniótł, który go dławił. Ale wiedział, że nawet to nie wystarczy. Coś w nim wciąż wołało, jakieś niewypowiedziane pragnienie, które nie dawało spokoju.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecane

Recenzja spektaklu „Dowód na istnienie drugiego”

                                                                                               Zdjęcie TVP        Spektakl „Dowód na i...