Sapiens od zwierząt do bogów Yuvala Noaha Harariego to opowieść o nas i dla nas








Po „21 lekcji na XXI wiek” Yuvala Noaha Harariego przeczytałem kolejną publikację
"Sapiens od zwierząt do bogów”. Autor w opasłym dziele przekazuje nam swoje dowody, na to skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy.   Książka napisana przystępnym językiem, przeznaczona dla szerokiego gremia czytelniczego.

Harari rozpoczyna wędrówkę po ludzkim bycie od czasów prehistorycznych. Nakreśla nasz wizerunek na tle innych gatunków ludzi zamieszkujących ziemie. Homo Sapiens jest najbardziej ekspansywnym i zaborczym gatunkiem i doprowadza, do wyginięcia innych osobników chodzących na dwóch nogach.  Fakty przytoczone przez pisarza odbrązawiają nasz gatunek, to my jesteśmy największym niszczycielem flory i fauny. Pewnie wiele osób potraktuje to stwierdzenie, jako dowód na istnienie Boga, który wybrał Homo Sapiens do panowania na ziemi. Mnie taki Bóg przeraża,nie ma w nim miłości a wszystkie opowieści, o Stwórcach życia podkreślają o miłość do wszelkiego życia powołanego przez Byt transcendentny . Dochodzę do wniosku, że to Ludzkość stworzyła opowieść o naszej wyjątkowości. A tak naprawdę nie wyróżniamy się biologicznie niczym od pozostałego życia na ziemi. Bóg dał nam świadomość, tym się różnimy.

Nie sięgając po dzieła typowo naukowe, można się dowiedzieć, jaką rolą jest w naszym życiu plotka, że tylko my potrafimy rozmawiać o hipotetycznych sytuacjach, wymyślać historie. To dzięki mitom potrafiliśmy stworzyć społeczeństwa. W przekroju dziejów z przekonania, iż zwierzęta mają duszę do sytuacji, kiedy hodowlę zwierząt zostały odhumanizowane. Osobnym rozdziale filozof zajął się naszym wpływem na ziemie, jako planety i do czego może doprowadzić nasza ekspansja. Kreśli czarny scenariusz, ale również wskazuje na możliwości człowieka i unikniecie katastrofy ekologicznej. Ocieplenie klimatu jest wyzwaniem dla społeczności międzynarodowej, ale udowodniliśmy w przeszłości, iż nie jednokrotnie radziliśmy sobie z podobnymi problemami.

Jako przypadkowi panowie ziemi na przestrzeni wieków wszczynamy kolejne rewolucje, poczynając od agrarnej, poprzez wymyślenie pisma, wynalezienia pieniądza, tekstu drukowanego, bumu przemysłowego, po zdobycze kosmiczne. Stoimy na progu rewolucji z przekazywaniem danych i utratą podmiotowości i wolnej woli. Jak poradzimy sobie z tymi wyzwaniami?

Pokłosiem wszystkich sukcesów ludzi jest ogromny rozwój gatunku Homo Sapiens. W nasze DNA jest wpisane ciągłe dążenie do pokonywanie kolejnych barie.

Cementem rozwoju jest religia, jako twór umożliwiający scalenia społeczeństw dla jednej idee, która przynosi lepsze życie wybranym. Kto opowiada historie, ten ma władze nad ludźmi. Obecnie, kiedy stare religie odchodzą w niepamięć, na scenę wychodzi nowa opowieść, mit, to pokładanie nadziei w stworzenie sztucznej inteligencji dla dobra ludzi. Harari przestrzega, przed takim myśleniem nie daje jednak recepty na rewolucje, która nas czeka.

Lekarstwem na zbliżającą się katastrofę lub jak kto woli rewolucje ( moim zdaniem), jest kolejny raz współpraca. Dla tego wymyślono religie i nurty filozoficzne, by tworzyć społeczeństwa mogące się rozwijać. Czeka nas przyjście kolejnego mesjasza, który uporządkuje wartości. Kultura chrześcijańska idzie w zapomnienie. Islam jest religią nie postępową, więc w przyszłości nie odegra ważnej roli. Mesjasz dla mnie to nie osoba, czy bóg. Musi nadejść rewolucja, która jak zawsze ma swoje ofiary, a pozostali zaczną tworzyć nowego człowieka, aby tylko nie była to istota odhumanizowana.

Matematyka nadal będzie najważniejszą nauką, to dzięki niej będziemy mogli coraz lepiej rozumieć nas samych. Przed nami jest zadanie odpowiedzenie na pytanie, co do jest świadomość i czy mamy wolną wolę.

Traktuje powyższą książę, jako zbiór haseł, nad którymi powinniśmy się pochylić, by nie dopuścić do zagłady ludzkości. Szkoda nas tacy ładni jesteśmy.

Autor sceptycznie odnosi się do istnienia Stwórcy naszej rzeczywistości. Mnie nie przekonał do swojej idei, iż to biologia tylko. Dochodzę do innych wniosków. Wiem, że jest Bóg, a my Ludzie różnie sobie Go opisujemy.

Pani Olgo dziękuję za chwile wytchnienia, zastanowienia


               




 Mgła opada w porannym słońcu, to późna jesień.  Widzę pierwszy zarys, kontur. Po chwili skupionym wzrokiem spostrzegam postać kobiecą. Uśmiechnięta, pełna dobra, z dredami na głowie. Podnosi szklankę z wodą, pije łyk, rozgląda się po słuchaczach. Spokojnie czyta swój referat. Powoli przez sale płynie mowa w języku polskim. Słuchacze czytają tłumaczenie z kartek.

                Siedzę przed monitorem komputera. Słucham. Łzy płyną. Z jakiego powodu tu oto mój płacz.  Pani Tokarczuk przekłada kartkę.

                Opowiada o zdjęciu, starej fotografii z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Mówi o tęsknocie. Również mam podobne zdjęcie. Pomarszczone nadgryzione przez czas. Odmiennie od fotografii Tokarczuk, ja na nim jestem. Bobas uśmiechnięty na rękach matki. Nie umiem odczytać myśli zamkniętych wyrazie naszych twarzy.

  Przestaje słuchać. Przypominam sobie, wspominam, kiedy pierwszy raz przeczytałem opowiadanie Olgi Tokarczuk. Syn bawił się klockami, córka spała w łóżeczku. A ja wiedziałem, że oto mam w dłoni arcydzieło. Było to ponad 25 lat temu.

                Zaraz przyszedł czas pogardy. Kiedy nic poza alkoholem nie było ważne. Przypadek dał mi szanse zmienić swój los.

                Kilka lat temu wróciłem do życia. Symptomem powrotu była lektura dzieł Olgi Tokarczuk. Kolejny raz powiedziałem oto czytasz arcydzieło. „Księgi Jakubowe” wbiły mnie w fotel. Kilka dni zajęło mi dojście do siebie, po przeczytaniu opowieści o mnie, bo przecież we mnie płynie krew bohaterów dzieła pisarki.





                Podążyłem w zaświaty prowadzony przez Tokarczuk. Trzymała mnie za rękę, dodawała otuchy. „Nie bój się Mezopotamskiej Bogini, pomoże ci zrozumieć”. Kummernis rozwieszona na krzyżu zmieniła moje podejście do wiary. Teraz wiem, że polowanie dla zabawy nie jest niczym miłym. Podróż nie musi oznaczać zwiedzania. Prawdziwe przemieszczanie odbywa się w  nas.
                      Czekam na kolejną lekcje spisaną na stronach książki.
                Mgła znów się podnosi. W szarości dnia zaczynają szczekać sfory złych psów. Z jazgotu wychwytuje słowa

 – oto kobieta, która chce zburzyć nasz świat

- oto kobieta, która chce poznać skrybę, spisującego dzieło Boga

- oto kobieta, która opluwa naród, obraża

- oto kobieta, która staje na przekór jednej słusznej idei

                Kim był nieznajomy, przyglądający się pracy Boga?

W głębi studni jest ratunek


                 








Paweł przy porannej kawie wpadł na genialny pomysł. Wręcz podskoczył w fotelu.  Wyruszyć w strony, z których pochodziła jego Matka, a on przez wiele lat jeździł do Babci. Zaczął się ubierać i  się zatrzymał w tych przygotowaniach.
- o nie! Nie pojadę samochodem, skorzystam z komunikacji publicznej – mówił głośno chodząc po swoim małym mieszkaniu. – Tylko teraz, czy znajdę połączanie? Od czego mamy wujka Google.
Sprawdził połączenie;
- będzie to trochę skomplikowane, ale do zrealizowania
 Paweł czuł się podenerwowany zamieszaniem, które wywołał. Uśmiechnięty paradował po mieszkaniu zbierając potrzebne atrybuty na wyjazd. Najważniejszy aparat fotograficzny, plecak, woda do picia. Zrobił sobie kanapę z jajkiem na twardo by było jak dawniej. Przez głowę jak pociski przelatywały wspomnienia. Wiele lat upłynęło od śmierci Babci i od tamtej pory nie był we wsi Wólka Modrzejowa. Malowniczej małej osady otoczonej polami i lasami.
Szukał w pamięci pierwszych wspomnień związanych z Babcią jego autorytetu z młodych lat.
- to Ona mnie wychowywała w pierwszych latach mojego życia – szeptał krzątając się przy przygotowaniach – przekazała wiedze o zagrożeniach, jakie niesie bycie blisko ognia, wodzie, która też może pożreć, studni wciągającej niegrzeczne dzieci.
Studnia, to osobna historia, głęboka na 40 metrów, mająca wodę zawsze jak Babcia Pawłowa mówiła. Dlaczego Pawłowa, bo dziadek miał na imię Paweł. Mieszkańcy pytali – „czyj ty jesteś”, kiedy odpowiadał potwierdzali – „Ty od Pawłowej jesteś”. Zaglądał do studni w poszukiwanie innego świta, nieznanego. Podziwiał Wuja, który z odwagą siadał na drenie studni i zaglądał w dół. Jego ogarniał strach, wychylał tylko czubek głowy by ujrzeć dno. Wuj był najodważniejszy we wsi. To On schodził na dno, kiedy wiadro się urwało. Przywiązywał się do liny i dwaj inni mieszkańcy Wólki Modrzejowej spuszczali go do lustra wody.
                Szedł Paweł w kierunku stacji kolejowej z skąd miał wsiąść do busa, który zawiezie Go do Ostrowca Św. A z stamtąd na wieś. 


- kiedyś mieszkałem przy samym dworcu – wspominał. Marsz miał spokojny we wschodzącym słońcu. Wiatr unosił kurz z ulicy, muskał policzki Pawła. – Od kiedy pamiętam matka wysyłała mnie często do Babci po prostu wsadzając mnie do autobusu, prosząc kierowcę by wysadził mnie w Wólce. Pilnowałem trasy przejazdu autobusu z obawy, że jadę nie tym, co trzeba, wielokrotnie wzbierał się we mnie lęk, kiedy samochód jechał nową nieznaną mi trasą. Wówczas autobusy były pełne pasażerów, szukałem twarzy znajomych, to mnie uspakajało, myślałem jadę w dobrą stronę. Babcia nie czekał na mnie, po prostu Mama mnie wysłała i tyle. Życie bez komunikacji telefonicznej było ciekawsze. W dobie telefonów komórkowych, łączności internetowej to wręcz nieprawdopodobne jak żyło się 45 lat temu. Miałem 5, 6 laty jak pierwszy raz wyruszyłem w podróż do Babci. Przyglądałem się krajobrazom, zmieniały się z w zależności od pory roku. Od zimnych szarych jesienny pól po złote łany zbóż. Wakacje to czas, kiedy najwięcej spędzałem czasu z Babcią, to okres żniw, w których z kolejnym rokiem uczestniczyłem w większym stopniu.
Busiasz przyjął pieniądze. Paweł zasiadł na jednym z wolnych miejsc. Na przepierzeniu przy kierowcy jednym z ogłoszeń było hasło Wi-Fi. Dosiadł się jeszcze starszy pan i młoda kobieta. Radio cicho grało przeboje letniej kanikuły. Paweł patrząc w krajobraz zmieniający się za szybą. Znów zaczął wracać do czasu minionego. Choć teraz wróciły myśli z czasów pogardy, kiedy chlał gorzałę i nie miał za nic otaczający Go świat.  Wieś, do której zmierzał była miejscem inicjacji alkoholowej. Pił tanie wina na zabawach wiejskich organizowanych w remizach OSP. Cały tydzień ciężka praca w polu u Babci lub innych gospodarzy a sobota to dzień odpoczynku. Wymyty, ogolony w odświętnym ubraniu z ferajną podążał nieraz kilka kilometrów do miejsca gdzie zabawa była przednia. Grał najczęściej harmonista i bębniarz, rzadko, kiedy cały zespól. Od nóg ruszających się w takt muzyki unosił się kurz wdzierający się w nozdrza i gardło. Wino wypukiwało wszystko do jelit. Dziewczyny piły również tanie wina i się uśmiechały pokazując brudne zęby, co nie odstraszało od pocałunków, gdzieś na tyłach remizy. Kto by pomyślał, że od tak niewinnego picia przeszedł do picia tzw. Kasacyjnego. Przymknął oczy, kiedy bus ruszył. Kolejne okna pamięci się otwierały.  Zobaczył się jak pił podczas prowadzenia samochodu. Chęć napicia była mocniejsza. Nie zważając na konsekwencje, otwierał „małpkę” i wypijał całość. Zaraz po skomasowaniu napływały mu do oczu łzy, czuł się podle. Miał do siebie wstręt. 


Z przesiadką Paweł dojechał do Grabowca wsi oddalonej od Wólki Modrzejowej o 2 kilometry. Postał chwile na przystanku, rozejrzeć się po Wsi, która kiedyś miała aspiracje. To przez nią przetaczały się walki Powstańców Styczniowych, I Wojny światowej jak i II. Niedaleko od Grabowca przez las wiedzie gościniec „Ostrowiecki”, który też był światkiem walk. To rejon, na, którym mocno działa partyzantka. Część rodziny Pawła zginęła za taką działalność. Grabowiec śpiący za dnia. Mały rynek z remizą, ośrodkiem zdrowia, park. Postał przy gospodzie, która teraz zamknięta na trzy spusty chyliła się ku ziemi. Po kościele w niedziele biegł tu na piwo rozlewne w małych butelkach, nie mógł sobie przypomnieć nazwy tego trunku. Tu siadał ze starymi gospodarzami, którzy rozprawiali o życiu rolnika za czasów komuny. Poczuł zapach zadymionego pomieszczenia, atmosferę głośnych rozmów, przepoconych ciał, policzków wygolonych pochlapanych tanimi wodami kolońskimi.  Barmanka z dużym biustem, z ścierką przewieszoną przez ramie, uciszających zbyt podenerwowanych gospodarzy lub kmieci.
Skierował się w stronę kościoła.
- dziś idę w odwrotnym kierunku z gospody do kościoła, kiedyś ten kierunek kończył się trudnym powrotem do chałupy Babci- mówił szeptem nie zwracając uwagi na przechodzącego mieszkańca, który przygląda się przybyszowi z ciekawością.
 Kościół pewnie zamknięty – pomyślał.
 Plac przed bramą ładnie wyrównany przygotowany do przyjęcia wiernych przyjeżdżający samochodami. Paweł przybywał na msze pieszo, wielu rowerami, najdalej oddaleni od świątyni przybywali furmankami. Niekiedy po drodze wskakiwał do furmanki. Czas, który minął wyróżniał się tym, że wszyscy wszystkich znali i wszystko o sobie widzieli. Szybko nawiązywano rozmowę. Pawła zawsze pytano „jak tam w mieście się żyje, łatwiej niż na wsi?”. Zaczynało się biadolenie na dole chłopa. „Młodzi teraz to do miasta ciągną a Ty jakiś inny”. Usłyszenie o sobie, że jesteś inny nie znaczyło nic dobrego. Innego trzeba się wystrzegać.
 O dziwo kościół był otwarty. Paweł zasiadł w ławce, wzrokiem omiatał przestrzeń. Nie zmieniło się wiele te same obrazy i figury, zmalowane tylko malowidła ścienne. Teraz ściany są białe. Wspomnienia przybiegły do Pawła. Przypomniał sobie pełny kościół zimową porą, kiedy ze wszystkich ust unosiły się kłęby pary, wierni ubrani w kożuchy i walonki. Babcia wpatrująca się w ołtarz jakby czegoś tam szukała. Paweł zziębnięty w tulony w zimny kożuch Babci. Organista bardzo fałszujący. Babcia nigdy nie opuściła mszy w wigilijną noc. Po mino mrozu, zawiei czy padającego śniegu. Szykowała się do drogi. Paweł też był zobowiązany iść na przywitanie rodzącego się Boga. Babcia mówiła – „po to człowiek żyje by w ten noc być gotowy na przyjście Pana”. Z czasem Paweł zaczął bać się narodzin Boga.
Ukląkł w ławce, może nawet to ta sama z przed lat. Pacierza już nie pamiętał. Spojrzał na aniołka, który stał nad amboną i w duchu poprosił o wstawiennictwo do Boga. Witraże wpuszczały niewielkie snopy światła. Klęczał tak wpatrzony w ołtarz.
– pod jakim wezwaniem jest kościół? – Zaszeptał – Św. Mikołaja tak miał na imię fundator świątyni Mikołaj Skaryszewski. Zaraz pójdę do kaplicy św. Mikołaja, która znajduje się przy drodze w kierunku Wólki. 


Paweł poznał kiedyś tajemnice Wuja. W tej kaplicy wuj Jan chował butelkę wina na złe czasy. Kiedy wracał do wioski z kolejnej popijawy. Robił sobie przystanek pod kaplicą i pił ukrytą butelkę wina. Często jednak butelki w skrytce nie było. Wuj ze wysmukłością modlił się do św. Mikołaja by uprosić kare dla złodzieja okrutnego. Wuj Jan twierdził, że tak się stało. Niedaleko kapliczki mieszkał kmieć Stefan, który zachorował na dziwną chorobę, zwyczajnie ręka mu uschła i od tamtej pory wino nie ginęło schowane za figurą św. Mikołaja. Paweł też korzystał z tej skrytki. Niekiedy stały tam dwa wina o smaku wiśniowym.
 Ruszył w drogę do wsi. Przystanął przy kaplicy, nie mógł się powstrzymać by nie zajrzeć za figurę św. Mikołaja. Zdziwił się przeogromnie, stała tam setka żytniej.
Zamruczał – tradycja jest potrzymana, choć z innym gatunkiem alkoholu.
Poczuł smak w ustach wina wiśniowego. Otrząsł się. Zamknął oczy by pozbyć się myśli o smaku alkoholu. Wiedział dobrze, że trzeba być czujnym w każdej chwil może się skończyć czas życia bez procentów. 


Poprawił plecak i ruszył w kierunku wsi. Przeszedł kilka kroków i zobaczył ogromny modrzew na skraju drogi. Kiedyś  po przeciwnej stronie stał drugi też tak ogromny. Niestety kilka lat temu piorun zniszczył drzewo. W tym miejscu jest granica miedzy wsią Wólka i Grabowiec. Stoi też krzyż ufundowany przez chłopów z Wólki. To też miejsce, od którego Paweł zaczynał paść krowę Babci. Najdłużej żywicielką Babci była Smolicha czarna krowa o wielkich okrągłych oczach. Wchodziła w rów dzielący drogę od pól i spokojnie żarła trawę. Paweł pilnował, aby nie wchodziła w szkodę. Ona żarła On zasklepiał się w swoim myśleniu. Przeżywał losy bohaterów książek, które czytał.
Siadł przy krzyżu, zaczął żuć cienką trawę. Przypominał sobie cichy szmer, jaki krowa wywoływała swym jedzeniem, w tym samym momencie zaczął w konarach drzew śpiewać ptak nie znał jego imienia, ale brzmiało to tak samo jak przed wielu laty. Prowadzenie krowy z pola nazywało się gnaniem. Powrót do domu i obory trwał nie raz godzinę. Krowa musiał być najedzona by dać sporo dobrego mleka, które Babcia sprzedawała. Do pomocy przy pędzeniu krowy miał kij, którym przywoływał Smolichę do porządku. Przypominał sobie jak lubił patrzeć hen w horyzont. Zakreślać wzrokiem widnokrąg, stał tak i zastanawiał się gdzie kończy się ten bezkres pól. Teraz jest zakochany w górach, widok nizinny nie jest mu miły. Lat temu 40 smakował kolory zbóż, liście tytoniu szumiały pieśń nieznanego tytułu. W kłosach zbóż grasowały tzw. Zimne pieski, po latach dowiedział się, że to polskie chomiki. Babcia tępiła małe gryzonie, traktował jej jak szkodniki. Przypomniał sobie  jak niejednokrotnie zakradał się do wejścia do nory rodziny gryzoni by zadać śmiertelny cios. Podobnie było z Kuropatwami, które raźno kroczyły po miedzy by zjadać ziarna. W polach był ruch. Każda parcela w zależności, czym była zasiana, tak miała swoich lokatorów. Pilnując Smolichy nie omieszkał obserwować życie w bruzdach.
Paweł rozłożył się pod krzyżem. Zamknął oczy by lepiej wspominać czasy minione. Historia jego świadomego życia, zaczyna się pomiędzy tymi łanami zbóż. I w izbie bez podłogi z piecem chlebowym, zalewajką na śniadanie. Wiecznie krzątająca się Babcią, która nigdy nie przerwała mu czytania. Zawsze też wieczorem prosiła, aby radio nastawił „Radio Wolna Europa„ lub „Głos Ameryki”
Gładził soczystą trawę, jedną z nich wsadził miedzy zęby i wysysał sok. Wspominał jak Smolicha cały czas miała schylony rogaty łeb i żarła kępę za kępą. Niekiedy jakiś dźwięk rozpraszał ją i podnosiła swoje krowie oczy patrzyła w stronę dobiegającego dźwięku, następnie na Pawła by utwierdzić się przekonaniu, że to nic nie jest ważnego i wracała do jedzenia.
Leżąc tak myśli przebiegały Pawłowi rozmaite. Przychodziły zapachy, woń chleba wyciąganego z pieca.  Gorący, ogromny nie do uniesienia przez dziecko. Podpłomyki skrawki ciasta, pieczone na blasze kuchennej, jaki to był rarytas. Pajda chleba polana śmietaną i posypana cukrem. Kiedy był gorszy czas np. wówczas jak Smolicha była mamą pełną gębą i nie dawała mleka Paweł zamiast śmietany używał wody. Źródlanej wody przynoszonej ze studni, tej głębokiej z okiem nicości na dnie, którym wciągał niegrzeczne dzieci.
Słońce grzało mocno. Krople potu zrosiły odkryte czoło Pawła. Od czasu, kiedy przestał pić wódę, zaczął się czesać do góry, kilkakrotnie powiedziano o nim Belmondo. Zmiana wyglądu to oznaka zmian, jakie w nim nastąpiły od pobytu w zamkniętym ośrodku leczenia z alkoholizmu. Choroby, która dopadła go może tu właśnie pomiędzy tymi polami i nieprzebytymi lasami.
- teraz prze de mną droga do wioski. Nie chciałbym spotkać znajomego. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać, opowiadać. Słyszeć – „jak dawno cię nie widziałem, co u Ciebie?” Gówno u mnie – mruczał Paweł.- Tu się wszystko zaczęło dobre, złe też tu się rozpoczęło.
Z oddali dźwięk szemrany dobiegał. Paweł podniósł się. Ręce oparł o skulone kolana. W promieniach słońca zobaczył zarys motoru, może skutera. Kiedy pojazd był już bardzo blisko, ewidentnie kierowca zwolnił, aby sprawdzić, kto siedzi pod krzyżem na granicy wsi. Paweł nie widział twarzy jeźdźca, zasłonięta była przyłbicą kasku.
Znów się ułożył w trawie. Odchylił lekko rzęsy by słońce delikatnie wpadało do jego wnętrza, które stawało się pod naciskiem wspomnień mroczne. Wiele lat Paweł trwał w chocholim tańcu pijaka. To było obracanie się wokół alkoholu. Najważniejsze było, kiedy znów się napije. Podporządkował wszystko, aby dotrzeć do celu i kiedy go osiągał wpadał w rozpacz. Zdawał sobie sprawę, żyjąc z butelka przy boku zniszczy wszystko, co kocha, równocześnie nie wiedział jak przerwać taniec ze śmiercią.
Poczuł muchę, która próbowała usiać na jego policzku, wyrwała tym natręctwem ze wspomnień czasu pogardy.
- trzeba iść dalej, drogą trzeźwą, aby wspomnienia zaczęły mieć posmak letniej kanikuły, wiatru wiejącego na szczycie, słońca uśmiechającego się o poranku. Ludzie pojawiający się w wspomnieniach zaczną uśmiechać się – szeptał odganiając muchę.
Był czas, taki czas, gdy zegar wytyczał szlak od picia do picia od snu do snu nie ważne gdzie i z kim. Poranny kac mówiący „umierasz”. Wskazówki ciągle wskazywały godzinę zero, choć świat pędził. Paweł sam nie wie jak to się stało, jak podjął decyzje o zaprzestaniu picia, podjęciu leczenia. Mówią o takiej sytuacji, że alkoholik sięgnął dna i już nie umiał żyć z piciem i bez niego też nie umie.
Wszedł w stronę wioski. Krok za krokiem. O dziwo nie wspominał lata dziecięcej kanikuły a drogę do ośrodka leczeni uzależnień. Wspominał poranne oczekiwanie na peronie w zimny letni poranek. Obok siedział młody chłopak słuchał hip-hopu a Paweł, patrząc na niego zastanawiał się, jakie problemy przygnały go na dworcową ławkę Na wspomnienie jazdy pociągiem aż się wzdrygnął. Jadąc w stronę Stalowej Woli, siedząc sam w przedziale, całą drogę spoglądał na butelkę do połowy napełniona płynem. Stała pod ławką a Pawła pokusa namawiała, aby sprawdzić, czy tą przezroczystą cieczą jest alkohol. Przypomniał sobie jak przyszła myśl, napić się ostatni raz, złapać łyk.
- kurwa, tam chyba zadziała Siła Wyższa. To ona przyniosła racjonalne myślenie, wlewając w siebie najmniejszą porcje alkoholu rozpocząłbym kolejny ciąg alkoholowy i z leczenia byłby nici. 
Przypomniał sobie jak przed brama ośrodka w duchu mówił; „Paweł nie kombinuj. Słuchaj jak świnia grzmotu. Rób to, co Ci będą kazać”
Doszedł do pierwszego domu. Opuszczonego. Chałupa przycupnięta do ogromnego orzecha włoskiego. Niewielka obora i trochę wyższa stodoła. Od lat niezamieszkane miejsce. Trudno Pawłowi jest odszukać w pamięci, kto tu mieszkał. Przystanął chwile. Rozejrzał się. Po drugiej stronie mieszka kamieniarz, który stawia pomniki na pobliskim cmentarzu.
- muszę iść na cmentarz – powiedział Paweł.
Cały plac wokół domu zastawiony różnej wielkości kamieniami. Tu pracował Wuj. Ojciec obecnego Kamieniarza też parał się tym zawodem a Wuj często tu pracował na kieliszek chleba. Teraz Paweł zauważy, jaki jest spokój i cisza na skraju wsi, nikt do niej nie wchodzi i nie wychodzi, nie gna krów, nie słychać rżenia koni. Z pól nie dochodzi dźwięk polowych prac. Wieś umiera, zasypia. To, co mówili kiedyś rolnicy jadący wozami do kościoła nadal toczy wieś, „młodzi wolą miasto”
- mnie zawsze tu ciągnęło. Przyjeżdżałem by chłonąć to miejsce. Zawładnąć magią. Opowiadałem Babci o fascynacji wsią. Dziwiła się, a może mnie nie rozumiała? Wuj widząc moje zauroczenie opowiadał o lesie, w którym tętni życie porównywalne to tego w wielkim mieście.  O szukaniu poroża, czy tropieniu postrzelonego zwierzęcia, aby zaszlachtować go w chaszczach, wypatroszyć i mięso przynieść do domu. Wuj kochał las i ja pokochałem. Nasze miłości są inne. Wuj traktował las jak supermarket dostarczający jedzenia a ja traktuje naturę, jako najpiękniejsze dzieło stwórcy, o które trzeba dbać i chronić – mówił do siebie 


Poprawił plecak na ramionach. Kolejna parcela pusta. I tak mijał domy opuszczone, puste place. Wyludniła się Wólka. Za zakrętu zaczął wyłajać się znajomy zarys starej chałupy. Pokrytej dachówką cementową robiona przez sąsiada. W sercu Pawła zasiadł niepokój, lęk. Poczuł, że oto jest ostatni raz w tym miejscu. Przybył by pożegnać się z przeszłością i iść w miejsce gdzie każdy musi dotrzeć w samotności. Dom stoi w wysokiej trawie, do kolan. Niewielkie okna. Wpuszczają bardzo mało świtała. Słońce jak zajrzało do środka zaraz zachodziło. Kiedyś stały przed domem dwie ogromne lipy. Babcia z obawy, że przy większym wietrze przewrócą się na chałupę. Nakazała Wujowi je ściąć. Paweł pamięta jak płakał na widok śmierci drzew.
Jednym mocnym ruchem Paweł wyrwał skobel. Otworzył drzwi, wszedł do środka.  W domu jak dawniej stał stół, ławka koło pieca chlebowego. Kredens biały. Przysiadł na ławce, plecy oparł o piec. Poczuł ciepło płynące od wapiennej ściany. Piec od lat nieużywany. Zapach chleba rozchodził się po izbie. Wszelkie wspomnienia dopadły go z dwojoną siłą. Widział się, jako mały chłopiec patrzący z pod pierzyny, mocno go okrywającej jak babcia krząta się koło kuchni, ogień gada mową radości, pod okap paruje z wiadra, w którym gotowana jest strawa dla świni. Obok sagan z barszczem. Na stole pełnym much w glinianym garnuszku stoi mleko, obok śmietana. Chleb w ogromnym bochenku, którego Paweł nie mógł unieść. Wsłuchiwał się w śpiew much i korników w ścianie, myszy pod podłogą, kot na piecu wygrzewający swoje futro, klatka na kurczęta jeszcze pusta, lada dzień zapełni się żółtymi kulkami, piszczącymi przez cała dobę.
Kolejne wspomnienie przybiegło i siadło obok Pawła, pogłaskało go po dłoni. Spuścił plecak na ziemie.
- aa ty, po co tu! Nie chce wspominać pijaństwa. Znów przychodzisz w nieodpowiednim momencie. Teraz biegnę do sielskich lat dziecinnych, nie chcę przeżywać znów czasu, kiedy upadlałem się kilka razy dziennie. Chlałem jak świnia, niszczyłem ludzkie życie.
Otworzył oczy. Kuchnia wyglądał na od lat nieużywaną, piec zimny. Cisza. Muchy opuściły to miejsce, bez ludzi straciły sens żyć. Miał ochotę wstać i przejść do drugiego pomieszczenia zwanego pokojem. Lecz nogi jak kamienie tkwiły w miejscu. Wspomnienia podrzucały obrazy z przeszłości. W pokoju stał okrągły stół, przy który jadano niedzielny obiad składający się z rosołu z kury lub koguta o tym decydowała Babcia. Nigdy nie wiedział, czemu kogut a nie kura lub na odwrót traciły życie dla zaspokojenia głodu domowników. Wybrane zwierzę było informowane przez Babcie koło środy, podczas sypania ziarna rano mówiła - „to ty w sobotę pójdziesz pod nóż na ciebie przyszła pora”. Mówiła to jak bóg, który decyduje o życiu i śmierci. Biedny ptak idący na rzeź, to znaczy niesiony na pniak by być pozbawiony łba z dziobem. Słyszał wyjaśnienie powodu swojego zgonu.- „Ty nam dasz siłę do dalszego życia i pracy. Tak jest poukładany świat. Twój czas się kończy, jaki mój się skończy by dać miejsce do życia następnemu pokoleniu”. Do ziemniaków Paweł dostawał udko, pamięta, że było twarde i z trudem dziecinnymi zębami rwał mocne mięśnie kury.  „Jedz, jedz. –Powtarzała - abyś miał siłę do pracy. Jesz tego czarnego koguta, który nie raz pogonił Cię na podwyrzu”  
Za nogę chwyciło Go wspomnienie pijaństwa, jakie odbywał się przy tym stole. Pił przy nim z Wujem i  kolegami. Babcia za zamkniętymi drzwiami krzątała się w kuchni. Nie raz zawołała- „chłopaki nie pijta zbyt dużo, bo roboty w polu wiela”.
Potarł lewy policzek, łzy, tak często po nim płynęły. Znów zamknął oczy by uciec od wspomnień.
- czy nie lepiej wspominać, czas, kiedy wychodziłem z tego bagna, cały brudny, utytłany, z uśmiechem na ustach, strachem w głowie i słowami terapeutki- „będzie dobrze jak tylko będziesz chciał. Od ciebie wszystko zależy”. Później trafiłem na Wspólnotę AA, gdzie usłyszałem, to od Boga zależy mój los. Siedzę tu, opieram się o piec, w którym upieczony chleb sycił mój głód. Dotykam szorstkiej ławki, na której spał pijany Wuj. Jestem trzeźwy, czuję, wspominam. Tu się zaczęło i tu wróciłem by skończyć.
Paweł  podszedł do niewielkiego okna, za szybą letni dzień bawił się, radował. Myślał, iż on wraz z dzionkiem radością będzie promieniał a tu przyszła zmora przeszłości, wspomnienie czasu zła i krzywd. Rozrzucał wspomnienie zła jak ziarna zbóż. Z tych ziaren rosły pola, łany łajdactwa.  Widział wszystko oczami wyobraźni. Podążał w tunelu, na którego końcu był roztaj dróg. Wybrał drogę abstynencji.
 - Babcia w tym oknie stała wyglądała Wuja albo mnie, wracaliśmy w różnym stanie. Nie krzyczała, nie pomstowała, w cichości modliła się byśmy zaczęli żyć jak „Bóg przykazał”. Na terapii często wspomniałem cichą jej modlitwę i nasze powroty, gdy padaliśmy w progu zamroczeni alkoholem. Często tak spałem na klepisku. Zimno mnie otulało, Babcia z zasady nie dbała o komfort snu pijanego mnie czy Wuja. Rano tylko padając barszcz w misce emaliowanej mówiła, „dziś dużo roboty, nie pijta już”. Nie żądała, prosiła, wierzyła, iż wiara, modlitwa przynosi rezultat. Może tamte jej modły dały impuls mojego przebudzenia? Ile się dowiedziałem o sobie na terapii. Te spotkania grupowe, pisanie prac, spoglądanie w siebie. Siadałem w kącie sali terapeutycznej i pisałem o sobie. W każdym słowie widziałem moje Ja i moje upodlenie. Kiedy ze ściśniętym gardłem czytałem swoje prace, marzyłem by czas się cofnął a ja wiedziałbym jak już żyć. Tak, to tu to się zaczęło, moja Babcia wymodliła mi czas zdrowienia.
Rozglądając się po izbie Paweł zauważył, że stare odpustowe obrazy znikły ze ścian.
- tu wsiał św. Antoni a tu Chrystus z Łagiewnik. Wchodząc do domu maczało się palce w wodzie święconej i czyniło znak krzyża, nawet po pijanemu to robiłem. Wchodząc do izby mówiło się ”pochwalony” zamiast dzień dobry. Różaniec leżał na parapecie, jak przedmiot pierwszej potrzeby. A teraz, co? Wiary we mnie nie ma. Umarła. Tu dostałem podstawy życia duchowego, duchowości transcendencji. Zatraciłem to kompletnie. Uwierzyłem Babci, że każde życie jest warte i nie można bez potrzeby unicestwiać bytu. Opowiadała o boskości, która poukładała istnienie na ziemi. Teraz nie wierze w nic. A może wierze tylko w to, co zobaczę, dotknę. Sam nie wiem. Cała struktura świata, naszej bytności na planecie ziemi jest możliwa dzięki opowieścią, mitom. Jak ta historia o Marii, która szła tymi lasami, uciekając przed Herodem. Wierzyła Babcia, była przekonana, że Matka Chrystusa pochodziła z jej niewielkiej wioski. Bóg wybrał Marię na matkę Boga. Córkę tej ziemi, puszczy Iłżeckiej.  
Zasiadł za stołem. Okrytym ceratą z wzorem trudnym do odczytania.
- Babcia przekonała mnie, że praca ponad siły ma sens. Oczekiwanie wysokiej zapłaty za wykonanie jakieś czynności nie jest moralne. Całe swoje życie pracowała, wyrywała z ziemi dobra, które pozwoliły jej przetrwać. Zwierzęta to jej przyjaciele z losem określonym.  Ona spodziewała się śmierci i nie miał o to pretensji do Boga tak zdawała ją i godziła się by inwentarz miał o to pretensje. Przed śmiercią kura, czy świnia dostawał wykład na temat kolei rzeczy. Cały wszechświat był podporządkowany jeden sile. W całym tym tyglu była Babcia i jej los nieuchronny i nie do zmienienia. Grzechem jest próba zmiany losu, marnego losu wdowy w głuszy polskiej wsi. Czy moje postępowanie jest zaprzeczeniem filozofii Babci. Zmieniłem swoje życie. Nie piję. Chciałby, aby usłyszała ode mnie zdanie, nie pije Babciu. Wolny od alkoholu umiem żyć i poznaje wartości, które napędzają moje życie. Babciu, tak chciałbym Ci opowiedzieć. Jak leżałem użygany i uiszczany, zapłakany. Prosiłem Twojego Boga o ratunek lub śmierć. Nie umiałem żyć z alkoholem i bez niego nie wyobrażałem sobie życia. Wtedy Babciu kochana, zobaczyłem Twoją uśmiechniętą twarz, powiedziałaś do mnie – „teraz, choć zemną”. Jak widzisz poszedłem. Proszę przyjdź teraz i siądź obok mnie, złap za rękę nich poczuje twoją twardą szorstką dłoń. Chwycę za różaniec pomodlę się z tobą. Choć Babciu ja już nie wierze. Mnie nauka udowadnia, że Bóg jest. Mity i Twoje opowieści do wiary mi nie są potrzebne. Wiesz dobrze, że dużo czytam, zawsze dużo czytałem. Pogłębiam swoją wiedze. Tobie wystarczyło Pismo zwane świętym. Ja poszedłem dalej. Poszedłem hen przed siebie. Zobaczyłem inny wymiar. Przyjdź, zaprowadzę Cię tam. Na terapii wiecznie wspominałem wieś i naszą ciężką pracę. To dzięki Tobie jestem trzeźwy, dziękuje.
 Zamknął oczy, dłońmi zakrył twarz. Łzy płynęły koleiny raz, lecz już nie ze smutku a radości. Czuł, że dzisiejszy przyjazd do wsi, z której wędrował w świat jest ważny. Rozliczał się z przeszłością by móc ze spokojem spojrzeć w przyszłość. Znów sceny z życia przelatywały prze jego głowę. Te z lat dziecinnych przeplatały się ze wspomnianymi pijaństwa.
- Babcia biedna osoba żyjąca z pracy na roli nigdy o mnie nie zapomniała. Kupowała w sklepie najtańsze ciastka, dając mi mówiła „ zjedzże w chałupie, nie wychodzi na dwór, bo zjedzą ci dziecka”. To nie był objaw chytrości czy sknerstwa, to raczej szacunek do pieniądza, który był tak trudny do zdobycia.  Babcia żyła ze sprzedaży mleka i jajek. Po żniwach sprzedawała część płodów. A ja biegłem i dzieliłem herbatniki po równo pomiędzy moich przyjaciół.
Uśmiechnął się na wspominanie zabaw. Na przykład po obfitym deszczu, kiedy rynsztokiem płynęła deszczówka strugali z kory sosnowej łódki i organizowali wyścigi. Gonitwa biegła wzdłuż wsi. Wiele przy tym było kibicowania a niekiedy agresji. Wspominał zabawę w olimpiadę, kiedy na boisku obok remizy strażackiej rozgrywali zawody. Każdy musiał wykonać zadaną ilość dyscyplin sportowych i tak tworzona była hierarchia w wynikach.
- w czym ja byłem dobry. Tak naprawdę w niczym. Po kilku latach stałe się mistrzem w piciu wina z gwintu. Zawody odbywały się przed zabawą na tyłach remizy. Stałem ja Sławek, Grzesiek, Darek no i ten bez palca jak on miał na imię? Kurczę nie pamiętam. Stracił palca przy żniwiarce, tak naprawdę to jego ojciec był winny nieszczęściu. Staliśmy tak w kole, każdy z otwartym winem. Franek najmłodszy z nas ze szczeliną miedzy zębami i bujną grzywką opadającą w oczy był starterem. Kto pierwszy wypił trunek wygrywał butelkę słodkiego płynu, który z winem nic nie miał wspólnego. Produkowały go okoliczne spółdzielnie z dostępnych owoców, by zwiększyć jego moc dodawano spirytusu.
Otrząsnął się Paweł na wspomnienie smaku wina. Jak to wtedy nazywano „patykiem pisane”
- bardzo rzadko przegrywałem. Zaraz po zawodach koledzy przynosili koleiną partie win, już każdy pił swoim tempem. Omawialiśmy bieżące sprawy związane ze wsią, pracą na roli i to jak wyglądały dziewczyny. Nie ma już tak pięknych kobiet. Jak wspomnę Ewę, Dorotę, Beatę z dużym biustem. Ile mogła mieć lat? 16, a jej piersi urastały pod niebiosa. Nie lubiła mnie, bo piłem. Ewa za to chętnie ze mną rozmawiała. Siadaliśmy na ławce ukrytej w krzakach, to były dzikie róże. Z owoców zerwanych po przymrozkach robiliśmy wino swojskie. Lubiłem jej pocałunki. Zawsze płakała, narzekała na ojca. Kurwa Ona wówczas chciał mi powiedzieć, że była molestowana przez niego. Teraz dopiero to zrozumiałem po tylu latach. Płakała takimi ogromnymi łzami. Tuliła się i mówiła – „zabierzesz mnie z stąd. Obiecaj. Tam w mieście jest lepiej, tylko skończę szkołę”. Oczywiście potwierdzałem, że tak będzie. Co z nią teraz się dzieje? Na terapii pisałem prace tzw.” Piciorys” ująłem to zdarzenie w nim. Przez kilka lat źle się czułem, z niespełnioną obietnicą. Tak, tak Ona była molestowana przez ojca! Opowiadała jak nie lubiła, kiedy matki nie było. – „Bo wiesz ojciec staje się w tedy bardzo zły, chce ode mnie tego, czego nie powinien chcieć” Kurwa, jaki ja byłem głupi!
Z zdenerwowania wstał, zaczął krążyć po kuchni. Stanął pod drzwiami do pokoju. Już miał otwierać, cofnął jednak rękę
-po, co mi patrzeć na ten stół. To tu się to zaczęło, powolne umieranie na alkoholizm. Gdzie jesteś Ewa? Czy dziś mógłby jej pomóc poradzić sobie z traumą dzieciństwa?
Miał dość siedzenie. Nie wszedł do pokoju wyszedł z domu. Skobel wbił ręką. Na drodze rozejrzał się po pustej wsi. Czas wracać. Postanowił, że do Starachowic wróci przez las. Uda się do Zawałów, następnie do Zębca, Lubieni i dotrze do Starachowic. Nikt Go nie zaczepił nie musiał opowiadać o sobie. Tylko w myślach płacząca Ewa towarzyszyłam mu do samego końca wycieczki. Czół lekkość. W chałupie Babci zostawił całe zło swojego życia. Wolny od bagażu wiedział, iż teraz łatwiej będzie mu zrozumieć siebie i dalej kroczyć na drodze trzeźwego życia.

Polecane

Powieści noblisty Jon Fosse pt. Drugie imię. Septologia 1-2

      Co czyni nas tym, kim jesteśmy?                   Bohaterzy powieści noblisty Jon Fosse pt. Drugie imię. Septologia 1-2 to malar...