Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Turystyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Turystyka. Pokaż wszystkie posty

Zanurzenie

 



Wchodzę w głąb natury, oddycham szlakiem, trzymam się wytyczonej ścieżki, w jej krętych zakrętach i zaroślach. W pierwszym momencie odczuwam niepokój — myśl, co jeśli spotkam niedźwiedzia, przemknie przez umysł jak cień. Lecz lęk odpływa, rozprasza się pośród drzew, zostawiając mnie samego z zachwytem — góry ubrane w jesienne barwy, strojne w rudości, złoto i głęboką purpurę. Wędruję ku Smerku, jednemu z tych szczytów worka bieszczadzkiego, z którego rozciąga się panorama połonin. Przypomina mi się, jak ostatni raz tu byłem, gdy krzyż na szczycie wznosił się ku niebu.


 

Kocham ten moment wchodzenia. Gdy zmęczenie wpełza w płuca, w mięśnie nóg, gdy każdy krok zaczyna kosztować, a pot spływa po skroniach. Powietrze jest ciężkie, lepkie, jakby gęstsze, nie tak łatwo wpada do płuc. Z drogi nie słychać już gwaru cywilizacji, ogarnia mnie cisza, niezmącona, kojąca. Przestrzeń wokół napełnia się delikatnym szmerem natury, ciepłym i przyjaznym. Przez gałęzie drzew przebija się światło słoneczne, igrając ciepłymi odcieniami bursztynu i czerwieni, tworząc wokół mnie aureolę złotych liści. Myślę wtedy, że gdybym mógł przywieźć tu Van Gogha, malowałby te góry z zachwytem i uwielbieniem.


 

Kroczę naprzód, buty pokrywa błoto — to bieszczadzkie błoto, które jak echo wędrówek przylgnęło do mnie na dobre. Na mokrych kamieniach stawiam kroki ostrożnie, bo wiem, jak zdradliwe bywa to miejsce. W słońcu, w deszczu, w mgłach — czasem z błotem, czasem bez — ale ono zawsze jest tu, jak duch tych ścieżek, jak odcisk wędrowca na zboczu.


 

Ten rok ma w sobie coś z radości. Udało mi się pięknie dopasować czas wyjazdu, pogoda darowana przez naturę jest jak spełnienie życzeń. Bieszczady toną w słońcu, rozciągają się pod błękitnym niebem, ani jednej chmurki nie dostrzegłem przez trzy dni. Promienie głaszczą moje policzki intensywnie, obdarzając je ciepłem i blaskiem. Wędruję, krok za krokiem, jakby każdy z nich był modlitwą.


 

Na szczycie siadam w samotności, rzecz tu rzadka, niemal niemożliwa. Cisza wokół, cisza we mnie, aż niespodziewanie dołączają młodzi wędrowcy. Siadamy w milczeniu, każdy wpatrzony w bezkresną przestrzeń, chłoniemy, zbieramy te barwy w pamięci. Wiatr porusza delikatnie liść zatknięty za daszek mojej czapki, jakby i on chciał mnie przywitać w swym królestwie. Sięgam po termos, gorący łyk kawy rozlewa się po ciele ciepłem, które jest jak dotyk domu. Myśli o troskach, strapieniach z dolin zostawiam tam, za sobą — tu jest tylko radość, niczym niezakłócona.


 

Idę Połoniną Wetlińską, a niebo nade mną błękitne, ciche, nieśmiało odsłaniające swe głębie. W zachwycie postanawiam nieco zmienić trasę — skrócę ją, by móc dłużej wdychać ten eliksir natury. Jestem szczęśliwy, czerpię energię, która prowadzi mnie nie tylko przez te szlaki, ale też przez codzienne życie. Teraz rozumiem, dlaczego jest „coś” zamiast „nic” — dlaczego nie pochłonęła nas cisza pustki. To pradawne warunki, delikatnie wyważone stałe fizyczne, ta precyzyjna harmonia, która zawiązała istnienie miliardy lat temu, sprawiła, że zamiast nicości mamy świat pełen kolorów, pełen drżenia liści na wietrze, promieni słońca przenikających przez mgłę, pełen oddechu i szumu strumieni. W tym rozbłysku, z pozornego chaosu, powstała symfonia barw, w której możemy zanurzyć się teraz — piękno jest tam, gdzie człowiek otwiera oczy i serce na grę odcieni, na tony i półcienie, które wypełniają wszechświat jak cisza wypełnia pustkę.


 

 

Decyzja na jutro już podjęta — ruszę na Połoninę Caryńską, znów zanurzę się w morzu kolorów. Schodząc, wspominam pierwszą moją wyprawę w Bieszczady, gdy bez mapy, bez przewodnika, z jednym bochenkiem chleba przywędrowałem pociągiem do Łupkowa Starego. Błądziłem, włóczyłem się po okolicy jak zagubiony wędrowiec, po trzech dniach wróciłem do Gór Świętokrzyskich. Pamiętam to upalne lato, rzadkość wody, smak jej chłodu. Nie zachwyciły mnie wtedy Bieszczady, a jednak coś się we mnie zagnieździło. Wróciłem tu po roku, karmiłem tę tęsknotę jak ogień. Po tych odwiedzinach nastał czas okrutny, wiele lat nie odwiedzałem gór moich. Od 11 lat jestem tu co roku, przyciągany jak przez niewidzialną siłę.


 

Na kolejny dzień wspinam się znów, jak postanowiłem. Idę z Przełęczy Wyżnej do Chatki Puchatka, miejsca, które stało się legendą. Dzień przypomina wczorajszy, kolory jesieni wnikają we mnie, błękit nieba koi zmysły, puste szlaki wypełnia cisza. Rozmyślam o filmie „Liczba doskonała” Zanussiego, o sensie istnienia, o celach, które są, i o tych, które niepotrzebnie wybieramy. Myślę o błędnych ścieżkach ludzkości, o bezsensie wielu decyzji, o tym, co pozostaje, gdy wyczyścimy hałas.


 

Ostatni dzień to wędrówka na Tarnicę, przez Halicz, Rozsypaniec i zejście do Wołosatego. Dookoła pełno ludzi, rozmowy o sprawach codziennych — o szefie, pracy, polityce, niesfornych dzieciach, pieniądzach. Próbuję ich zgubić, oddalić się od rozmów. Za rok wybiorę inną porę, od wtorku do czwartku — wtedy październik będzie milszy, cichszy.

Trzy dni, trzy dni radości, mimo wszystko. Wiem, że tu wrócę.

Wędrówka przez Świętokrzyskie — wokół Starachowic

 



„No to w drogę”, wypowiadam, zakładając plecak na ramiona. Pogoda od rana uśmiecha się do mnie. Będzie gorąco. Nigdy nie jest idealnie, ale też nigdy nie ma złej pogody do podróżowania. Tym razem do początku wędrówki dojeżdżam koleją. W zakamarkach pamięci szukam dnia, kiedy ostatni raz jechałem pociągiem. Trzeba sięgać dziesiątki lat wstecz. Z biletem zakupionym u konduktora zasiadam wygodnie, za oknem wije się Kamienna.


 

Berezów – stacja końcowa. Szlak niebieski prowadzi w stronę Michniowa. Dziś muzeum  Mauzoleum Mariologii Wsi Polskiej nie odwiedzę, będę przed jego otwarciem. Zawsze mówię: „następnym razem” i nie wiem, kiedy to nastąpi, czy w ogóle nastąpi. Idąc przez wieś, poszukuję powidoków tamtych wydarzeń: drżenia powietrza, promieni słonecznych, szumu drzew, potu na skroniach, budzącego się dnia tragicznego. Dwa dni okupacji pastwili się nad wsią, ludzkim istnieniem, życiem. Podskórnie, wyczuwam drżenie tamtych wydarzeń. Bestialstwo jest w każdym z nas?


 

Szlak prowadzi obok muzeum, zatrzymuję się, rozmyślam. Dalej w drogę do Kamienia Michnowskiego – wypiętrzenia piaskowca. W stronę podnóża Puszczy Świętokrzyskiej, która skrywa sporo takich miejsc. Niedaleko znajdują się skałki: Starachowickie, Adamowskie, Kryneckie, Rudzkie. Dalej na zachód skałki Niekłańskie, zwane piekłem. Las sosnowy, drogi bagniste. Zawsze w swoich opowieściach piszę o moim przekonaniu o większej ważności drogi, a nie celu.


 

Kieruję się szlakiem w stronę Wykusu, polany dawnego obozu partyzanckiego. Tu Ponury, dowódca wojskowy, rozporządzał żołnierzami leśnymi, prowadził stąd walki, ukrywał się w leśnych odstępach. Michniów spalony został przez okupanta jako kara za jego działania. Czas zmienia postrzeganie, ocenianie. Padają trudne pytania. Odpowiedzi nigdy nie znajdziemy. Nie czas i miejsce pisać o innym spojrzeniu historyków na wojenne wydarzenia. Powód odwołania Ponurego z placówki do innych rejonów walk do końca nie jest wyjaśniony. Lasy podpowiadają inne wyjaśnienie – Ponury był za surowy dla podwładnych i nie liczył się z ludnością okoliczną.


 

Las pusty, bez ludzi, pilarzy nie słychać. W ciszy leśnej pełnej muzyki przyrody maszeruję. To niegórskie chodzenie, więc zmęczenie jest małe. Zaduma przychodzi pomimo tego niepostrzeżenie. Myśli krążą wokół drugiej wojny światowej. Bodźce uruchamiają wyobrażenie. Idę leśną drogą do oddziału, niosę meldunek. Mam dziewiętnaście lat, niedawno pracowałem w hucie, odbijałem odkuwki. Mówili: „trzymaj się roboty, huta to dobra karmicielka”. Szukałem mieszkania w domkach stojących w Starachowicach Dolnych, chciałem zostawić wieś, ojca, który od rana gderał i przeklinał. Wojna zmieniła moje plany, wszystko prysnęło, rozbiegły się marzenia. Z ojcem poszliśmy kraść drzewo, niemiecki patrol naszedł nas, gdy wychodziliśmy z lasu z siekierami. Uciekałem co tchu. Udało się. Wyjście było jedno – iść do Ponurego, ukrywać się i walczyć. Ojca wysłali do obozu.


 

Docieram do Burzącego Stoku, postanawiam odpocząć, posilić się przed dalszą drogą. Przyglądam się bijącemu źródłu. Piję wodę wytryskującą z ziemskich otchłani. Ile lat trwa proces, podróż wody od stanu deszczu do stanu źródła bijącego? Gejzery piasku układają się we wróżbę nie do odczytania. Słońce przebija się przez igliwie, gra promieniami po wodzie. Pięknie jest, czy trzeba mi czegoś więcej?

W ciągu godziny docieram do polany Wykus. Cisza i spokój. Krótka modlitwa za tych, którzy krew przelali za naszą wolność. Czytam nazwiska – pamiątka młodych ludzi.

Moje wędrowanie idzie już znanym szlakiem, który wiele razy przechodziłem, idąc od strony Starachowic. Wracam. To już marsz techniczny. W nim jest tylko zmęczenie. Zaduma została w Rezerwacie Wykus. Wrócę tu, bo warto. Urok polany i lasów jest przeogromny.

Starachowice to świetna baza wypadowa na wędrówki leśne. Korzystając ze szlaków PTTK, można z naszego miasta dotrzeć na Święty Krzyż, Iłży, Ostrowca Świętokrzyskiego, Skarżyska-Kamiennej. Odwiedzając przy okazji wiele miejsc opowiadających naszą historie. Warto.

Moja wyprawa po Beskidzie Wyspowym

 



Po raz pierwszy odwiedziłem Beskid Wyspowy. Sto dwa wulkany, ponad setka szczytów, bez połonin i przestrzeni. Wejście i zejście, sporo przewyższeń. Góry niskie, zalesione, spokojne, niezadeptane.


 

 

Rozpoczynam od Mogielicy. Wyruszam z parkingu obok ośrodka zdrowia w wiosce Jurków. Spokojne miejsce, Samochód bez stresu, mógł czekać na moją skromną osobę. Hej, w drogę! Wspinanie, pokonywanie czasu i przestrzeni. Zdziwiła mnie duża liczba psów chodzących przed posesjami. Strach! A nuż nie spodobam się miejscowym czworonogom.


 

 

W wędrówce ważnym elementem jest pogoda. Mnie sprzyja. Pochmurny nieboskłon, wilgotno, dość ciepło. Czyli brak konkurencji turystycznej. Jestem turystycznym egoistą. Lubię mieć góry dla siebie. Trudno takie znaleźć. Wybieram miesiące nie urlopowe, trasy mało uczęszczane. Pragnę spokoju, ciszy, wejścia w naturę otaczającą mnie. Samotne wędrówki wielogodzinne bez słów, zdań rzucanych do drugiej osoby. Rozmawiam ze sobą, miła pogawędka, niekiedy kłótnia.


 

 

Zgodnie z informacjami o górze bardzo szybko rozpoczyna się ostre wspinanie. Oczywiście, mierząc miarą osobistą. Każdy turysta ma swój kaliber. Mój woła: nic na siłę.

Z drzew skapuje rosa i krople deszczu. Ptaki o imionach mi nieznanych wyśpiewują rytm wędrówki. Pot powoli wydobywa się z porów, przykleja się do ubrania, które nie jest specjalistyczne, w przeciętnej cenie, bez znaczków firmowych. Idę. W tym upatruję moją radość.

Rozmyślania, dziś kłótnia. Czy ludzkość zatrzyma się i powie: dość, już nie będzie więcej, szybciej, wyżej? Wystarczy to, co mamy. Homo sapiens oparł istnienie na ciągłym rozwoju. Dochodzimy do granicy, już za zakrętem przyjdzie schodzić ze szczytu cywilizacyjnego. Rozpocząć okres zaczynający się od słowa „wystarczy".

Idę, filozofuję jako myśliciel chłopski bez wykształcenia. Wokół las bukowy, świerkowy i sosnowy. Szlakiem płynie strumyk utworzony z deszczu spadłego w nocy. Natura nie biegnie, nie chce więcej, szybciej, wyżej. Ona jest. Strumyk powstały z deszczu jest raz mniejszy, to znów większy. Nie determinuje go gradacja, skala, miara. To my, ludzie, odmiennie od całej natury ścigamy się ze sobą, nie oszczędzamy Matki Natury.

Mój styl chodzenia dla idei turystyki propagowanej w mediach, spotach reklamowych, nie ma sensu. Bicie rekordów szybkości wejścia mnie nie interesuje, ilość zdobytych szczytów mnie nie interesuje, wysokość nie wpływa na moje samopoczucie. Strój na wędrówkę kupiony wiele lat temu w sklepie osiedlowym. Skarpety kupione na targu, produkowane w Azji, niebambusowe. Bo w chodzeniu chodzi o chwilę.

Mogielica pokazuje swój szczyt. Aby zaspokoić potrzeby pięknych widoków, stoi na niej wieża widokowa. Pochmurny dzień nie sprzyja obserwacji. Może jutro dostanę szansę zadumać się nad widokiem przestrzeni. Schodzę przez las pokryty pierzyną chmur i wilgocią. Pogoda czysto jesienna, zastanawiam się nad włączeniem czołówki. Monotonia rozbijana śliską nawierzchnią, skupienie na schodzeniu.

Chodząc, otrzymuję bodźce: widok, dotyk, zapach, dźwięk. Tak mocno to we mnie wchodzi i jest we mnie, że nie mogę się tym dzielić z innymi. Możliwość podzielenia się opisem wędrówki jest bardzo trudna. Proponuję ubrać wygodne buty, wyjść przed dom, określić kierunek i iść. Ręczę, że po kilku kilometrach narkotyk wędrowania rozpocznie penetrowanie świadomości, a to krok do zanurzenia się w sobie. Warto.

Na kwaterze rozkładam przemoczone ubrania. Jutro uderzam na Ćwilin i Śnieżnicę.



Polecane

Recenzja spektaklu „Dowód na istnienie drugiego”

                                                                                               Zdjęcie TVP        Spektakl „Dowód na i...