Recenzja spektaklu „Miłość” i refleksje nad istotą miłości

 



 

Sztuka „Miłość” Beniamina Marii Bukowskiego, w reżyserii Błażeja Peszka, wystawiana w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie (osobiście obejrzałem adaptację telewizyjną w TVP1), to wyjątkowa opowieść o samotności, nadziei i uczuciach, które mogą pojawić się w każdym momencie życia. Główni bohaterowie, Helena i Fryderyk, spotykają się przypadkowo na miejskim skwerze, a ich relacja rozwija się w ciepłą i wzruszającą historię o potrzebie bliskości.

Duet aktorski Anna Polony i Jan Peszek tworzy niezapomniane postacie. Polony w roli Heleny, niewidomej kobiety zmagającej się z samotnością, ukazuje mieszankę delikatności, odwagi i młodzieńczego entuzjazmu, które w naturalny sposób budzą sympatię widza. Peszek jako Fryderyk, fotograf, początkowo gburowaty i zdystansowany, stopniowo odkrywa swoją wrażliwość, doskonale kontrastując z energią Polony. Ich dialogi, pełne ironii i szczerości, wywołują zarówno śmiech, jak i wzruszenie.

Aktorzy znakomicie oddają emocje bohaterów, które balansują między nadzieją a rezygnacją. Polony i Peszek mistrzowsko ukazują proces zbliżania się dwóch samotnych dusz, które mimo różnic odnajdują wspólne przestrzenie porozumienia.

Błażej Peszek stworzył spektakl, który zachwyca prostotą i koncentracją na aktorach. Minimalistyczna scenografia, której centralnym elementem jest podest pełniący różne role – od ławeczki na skwerze, przez część domu, po sypialnię – daje przestrzeń na subtelne, ale wyraziste kreacje postaci. Projekcje na ekranie w tle subtelnie dopełniają opowieści, nie odciągając uwagi od bohaterów. Reżyser doskonale wydobywa emocjonalne niuanse z tekstu i buduje kameralny, intymny klimat.

Spektakl, inspirowany m.in. powieścią Williama Whartona „Spóźnieni kochankowie”, przypomina, że na miłość nigdy nie jest za późno, a życie zawsze może nas zaskoczyć. Helena i Fryderyk, choć naznaczeni trudnymi doświadczeniami, odnajdują w sobie nawzajem to, czego brakowało im w codzienności. Przedstawienie stawia pytania o samotność i potrzebę bliskości, skłaniając widza do refleksji nad własnymi relacjami i otwartością na nowe doświadczenia.

„Miłość” to sztuka, która urzeka swoją prostotą, głębią emocji i przesłaniem. Wspaniała gra Anny Polony i Jana Peszka, w połączeniu z minimalistyczną, ale funkcjonalną reżyserią Błażeja Peszka, tworzy spektakl, który pozostaje w pamięci na długo po opuszczeniu teatru. To przedstawienie pełne ciepła, które udowadnia, że nawet w prostocie można odnaleźć piękno i wielką siłę przekazu​

Miłość, jak ukazuje spektakl, jest uczuciem głęboko zakorzenionym w potrzebie bliskości i akceptacji. Filozofowie przez wieki starali się uchwycić jej naturę. Platon w Uczcie mówi o miłości jako sile, która napędza człowieka ku doskonałości, zarówno duchowej, jak i cielesnej. Erich Fromm w książce o Sztuce miłości wskazuje, że prawdziwa miłość jest aktem dawania, troski i wzajemnego szacunku, co znajduje odbicie w relacji Heleny i Fryderyka.

Miłość w każdym etapie życia przyjmuje inne odcienie. Młodzieńcza miłość pełna jest pasji i idealizmu, podczas gdy w starszym wieku cechuje ją dojrzałość, akceptacja i spokój. Bohaterowie spektaklu pokazują, że miłość nie zna granic wiekowych – ich związek jest równie pełen nadziei, co zmagania z obawami. W starszym wieku miłość może być bardziej świadoma, oparta na głębszym zrozumieniu potrzeb drugiej osoby.

Seksualność, także w starszym wieku, pozostaje istotnym elementem miłości. Michel Foucault wskazywał, że intymność to nie tylko akt fizyczny, ale również sposób wyrażania więzi i bliskości. W sztuce Bukowskiego ten aspekt miłości nie jest eksplorowany wprost, ale samo odnalezienie wzajemnego ciepła między bohaterami sugeruje, że intymność, niezależnie od wieku, jest kluczowym składnikiem relacji międzyludzkich.

Sztuka „Miłość” przypomina, że na miłość nigdy nie jest za późno. Uczy otwartości na drugiego człowieka i pokazuje, że życie zawsze może nas zaskoczyć. To pełna ciepła, ale i refleksji opowieść o tym, jak ważna jest bliskość i odwaga, by zaufać drugiej osobie. Miłość, niezależnie od wieku, pozostaje źródłem radości i siły do pokonywania codziennych trudności – piękna i nieuchwytna, jak emocje w tej wyjątkowej sztuce.

Między popiołem a nadzieją: refleksje z listopadowego spaceru

 

 



    Szarość listopadowych dni owija miasto, a słońce ucieka w nieznane światy. Spacerując w tej popielatej scenerii, przyglądam się codzienności, w której połowa listopada w sklepach dawno już zmieniła się w grudzień. Świąteczne dekoracje i błyskotki kuszą na półkach, a globalny handel, zacierając granice między tradycjami, wymyśla kolejne „święta” napędzające koniunkturę. Bez tego nasza zachodnia cywilizacja mogłaby upaść jak mucha w zimny, jesienny wieczór. Czy jednak pamiętamy jeszcze, jakie znaczenie niesie wieczór 24 grudnia?

    Wigilijny stół zapełnia się potrawami, a prezenty wywołują uśmiechy – ale czy wciąż kryje się za tym coś więcej? Młodzi coraz częściej rezygnują z rodzinnych tradycji, wybierając wyjazdy w góry czy spotkania z przyjaciółmi. Czy to znak czasu, czy może początek dekadencji, której konsekwencje dopiero odkryjemy?

    Pani „Lokalna polityczka” w swoim poście na Facebooka bardzo martwi się mieszkańcami Stanów Zjednoczonych. Dla równowagi odsyłam do artykułu w Tygodniku Powszechnym — „Produkt krajowy: bieda”— autorstwa Przemysława Wilczyńskiego. Trzeba się martwić biedą, która dotyczy kilku milionów Polaków i Polek (może zamienić kolejność?). Warto sięgnąć po raport „Poverty Watch” autorstwa prof. Ryszarda Szarfenberga, który alarmuje: dwa i pół miliona Polaków żyje w skrajnej biedzie. Od 2022 roku liczba ta wzrosła o 800 tysięcy. Szczególnie dramatyczny jest wzrost ubóstwa wśród dzieci i seniorów, którzy powinni znajdować się pod szczególną ochroną państwa.

    Z rozczarowaniem patrzę na politykę krajową. Obecna władza zdaje się potwierdzać krytykę prof. Antoniego Dudka, który zarzuca rządowi brak działań na rzecz poprawy warunków życia. Koalicja nie proponuje rozwiązań, które powstrzymałyby pauperyzację społeczeństwa. Tymczasem miasta, takie jak Starachowice, potrzebują wizji i działań: budowy mieszkań socjalnych i czynszowych, programów wsparcia dla seniorów czy systemu przyjęć imigrantów na wzór amerykańskiej zielonej karty.

    Sytuacja w służbie zdrowia również odbija się na mieszkańcach. Starachowicki szpital – choć dobrze wyposażony i z kompetentnym personelem – tonie w długach, które wynikają z patologicznego systemu NFZ. Zmieniający się dyrektorzy to jedynie kozły ofiarne. Tymczasem rząd zamiast reform zajmuje się wewnętrznymi rozgrywkami politycznymi, które prowadzą do narodowej tragedii.

    Polska potrzebuje wizji, strategii i konkretnych działań, które przywrócą równowagę i nadzieję. Czy uda się wyjść z tego impasu? A może pozostaniemy świadkami tragikomicznego spektaklu, w którym polityczne kłótnie zagłuszają prawdziwe problemy? Pytanie pozostaje otwarte. Walka Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim i na odwrót doprowadzi do tragedii. A co robią pozostali uczestnicy spektaklu pt. „Uprawiamy politykę ku chwale ojczyzny”? Oczywiście spektakl jest tragikomiczny. Nic nie robią, bo zostali przez walczących, Tuska i Kaczyńskiego, zapędzeni w kozi róg.

Zanurzenie

 



Wchodzę w głąb natury, oddycham szlakiem, trzymam się wytyczonej ścieżki, w jej krętych zakrętach i zaroślach. W pierwszym momencie odczuwam niepokój — myśl, co jeśli spotkam niedźwiedzia, przemknie przez umysł jak cień. Lecz lęk odpływa, rozprasza się pośród drzew, zostawiając mnie samego z zachwytem — góry ubrane w jesienne barwy, strojne w rudości, złoto i głęboką purpurę. Wędruję ku Smerku, jednemu z tych szczytów worka bieszczadzkiego, z którego rozciąga się panorama połonin. Przypomina mi się, jak ostatni raz tu byłem, gdy krzyż na szczycie wznosił się ku niebu.


 

Kocham ten moment wchodzenia. Gdy zmęczenie wpełza w płuca, w mięśnie nóg, gdy każdy krok zaczyna kosztować, a pot spływa po skroniach. Powietrze jest ciężkie, lepkie, jakby gęstsze, nie tak łatwo wpada do płuc. Z drogi nie słychać już gwaru cywilizacji, ogarnia mnie cisza, niezmącona, kojąca. Przestrzeń wokół napełnia się delikatnym szmerem natury, ciepłym i przyjaznym. Przez gałęzie drzew przebija się światło słoneczne, igrając ciepłymi odcieniami bursztynu i czerwieni, tworząc wokół mnie aureolę złotych liści. Myślę wtedy, że gdybym mógł przywieźć tu Van Gogha, malowałby te góry z zachwytem i uwielbieniem.


 

Kroczę naprzód, buty pokrywa błoto — to bieszczadzkie błoto, które jak echo wędrówek przylgnęło do mnie na dobre. Na mokrych kamieniach stawiam kroki ostrożnie, bo wiem, jak zdradliwe bywa to miejsce. W słońcu, w deszczu, w mgłach — czasem z błotem, czasem bez — ale ono zawsze jest tu, jak duch tych ścieżek, jak odcisk wędrowca na zboczu.


 

Ten rok ma w sobie coś z radości. Udało mi się pięknie dopasować czas wyjazdu, pogoda darowana przez naturę jest jak spełnienie życzeń. Bieszczady toną w słońcu, rozciągają się pod błękitnym niebem, ani jednej chmurki nie dostrzegłem przez trzy dni. Promienie głaszczą moje policzki intensywnie, obdarzając je ciepłem i blaskiem. Wędruję, krok za krokiem, jakby każdy z nich był modlitwą.


 

Na szczycie siadam w samotności, rzecz tu rzadka, niemal niemożliwa. Cisza wokół, cisza we mnie, aż niespodziewanie dołączają młodzi wędrowcy. Siadamy w milczeniu, każdy wpatrzony w bezkresną przestrzeń, chłoniemy, zbieramy te barwy w pamięci. Wiatr porusza delikatnie liść zatknięty za daszek mojej czapki, jakby i on chciał mnie przywitać w swym królestwie. Sięgam po termos, gorący łyk kawy rozlewa się po ciele ciepłem, które jest jak dotyk domu. Myśli o troskach, strapieniach z dolin zostawiam tam, za sobą — tu jest tylko radość, niczym niezakłócona.


 

Idę Połoniną Wetlińską, a niebo nade mną błękitne, ciche, nieśmiało odsłaniające swe głębie. W zachwycie postanawiam nieco zmienić trasę — skrócę ją, by móc dłużej wdychać ten eliksir natury. Jestem szczęśliwy, czerpię energię, która prowadzi mnie nie tylko przez te szlaki, ale też przez codzienne życie. Teraz rozumiem, dlaczego jest „coś” zamiast „nic” — dlaczego nie pochłonęła nas cisza pustki. To pradawne warunki, delikatnie wyważone stałe fizyczne, ta precyzyjna harmonia, która zawiązała istnienie miliardy lat temu, sprawiła, że zamiast nicości mamy świat pełen kolorów, pełen drżenia liści na wietrze, promieni słońca przenikających przez mgłę, pełen oddechu i szumu strumieni. W tym rozbłysku, z pozornego chaosu, powstała symfonia barw, w której możemy zanurzyć się teraz — piękno jest tam, gdzie człowiek otwiera oczy i serce na grę odcieni, na tony i półcienie, które wypełniają wszechświat jak cisza wypełnia pustkę.


 

 

Decyzja na jutro już podjęta — ruszę na Połoninę Caryńską, znów zanurzę się w morzu kolorów. Schodząc, wspominam pierwszą moją wyprawę w Bieszczady, gdy bez mapy, bez przewodnika, z jednym bochenkiem chleba przywędrowałem pociągiem do Łupkowa Starego. Błądziłem, włóczyłem się po okolicy jak zagubiony wędrowiec, po trzech dniach wróciłem do Gór Świętokrzyskich. Pamiętam to upalne lato, rzadkość wody, smak jej chłodu. Nie zachwyciły mnie wtedy Bieszczady, a jednak coś się we mnie zagnieździło. Wróciłem tu po roku, karmiłem tę tęsknotę jak ogień. Po tych odwiedzinach nastał czas okrutny, wiele lat nie odwiedzałem gór moich. Od 11 lat jestem tu co roku, przyciągany jak przez niewidzialną siłę.


 

Na kolejny dzień wspinam się znów, jak postanowiłem. Idę z Przełęczy Wyżnej do Chatki Puchatka, miejsca, które stało się legendą. Dzień przypomina wczorajszy, kolory jesieni wnikają we mnie, błękit nieba koi zmysły, puste szlaki wypełnia cisza. Rozmyślam o filmie „Liczba doskonała” Zanussiego, o sensie istnienia, o celach, które są, i o tych, które niepotrzebnie wybieramy. Myślę o błędnych ścieżkach ludzkości, o bezsensie wielu decyzji, o tym, co pozostaje, gdy wyczyścimy hałas.


 

Ostatni dzień to wędrówka na Tarnicę, przez Halicz, Rozsypaniec i zejście do Wołosatego. Dookoła pełno ludzi, rozmowy o sprawach codziennych — o szefie, pracy, polityce, niesfornych dzieciach, pieniądzach. Próbuję ich zgubić, oddalić się od rozmów. Za rok wybiorę inną porę, od wtorku do czwartku — wtedy październik będzie milszy, cichszy.

Trzy dni, trzy dni radości, mimo wszystko. Wiem, że tu wrócę.

Polecane

Recenzja spektaklu „Dowód na istnienie drugiego”

                                                                                               Zdjęcie TVP        Spektakl „Dowód na i...