Słońce lizało poszycie namiotu.
Cienie grały, na powierzchni. Paweł otworzył oczy i przez chwile przyglądał się
zabawie promieni słonecznych. Potok oddalony o kilka kroków cicho szemrał. Pora była wczesna, w namiocie robiło się duszno. Pocierał czoło, policzek,
brał w palce brwi i cicho szeptał.
-kto by pomyślał, że odwarze
się. Rzucić wszystko i tu przyjechać. Tu
właśnie na tej polanie, trzydzieści kilka lat temu biwakowałem w tym samym
miejscu. Lata świetlne temu, moje życie zatoczyło elipsę.
Przymknął oczy, wróciły obrazy.
Kłótnia.
-czy przestałem pić, aby
gromadzić dobra materialne? –Pytał się sam siebie- Szum potoku rozgrzesza moją decyzję.
Jestem tu i teraz, słońce bawi się na plandece namiotu. Ptaki, gdzie są ptaki?
–Zdziwił się. Jak na zawołanie usłyszał ptasi śpiew- nigdy nie miałem ochoty poznać
nazwy ptactwa, które śpiewało mi podczas wędrówki -kolejny raz zmrużył oczy.
Zobaczył obraz swój w wędrówce polną drogą, kiedy kurz unosił się do kolan, skowronek
punkcik na tarczy słońca śpiewał pieśń miłości. Podrapał się po przyrodzeniu.
-nie rozpocznę dnia od prysznica,
ujmuje zęby w potoku, w zimnej wodzie, zaboli sromotnie. Jeden chlust wody
obudzi mnie doszczętnie.- Powąchał palce prawej dłoni. Czuł pot łonowy. Drugą ręką
potarł włosy pod pachą i też sprawdził zapach.
-jestem, istnieje, śmierdzę jak
dawniej. Wtedy wystarczyło mydło. Służyło do wszystkiego. Mydliłem twarz i
całe ciało, prałem majtki i skarpetki, służyło za szampon. Głowę myłem raz w
tygodniu, często w zimnym górskim potoku.-Rozejrzał się po namiocie, wzrokiem
szukał telefonu. Spojrzał na wyświetlacz.
-sześć nieodebranych połączeń,
cztery SMS, o nawet jeden MMS. Szukają mnie? Zdziwieni siedzą, przy stole,
jedzą śniadanie, Marzena stoi oparta o blat szafek kuchennych, dzieci nabierają
na talerzyki frykasy. Myśleli, że to kolejne moje pogróżki. –Zamilkł. Ciało oddało
obawę z powodu podjętej przez Pawła decyzji. Czuł lęk, który nagle się pojawił.
Wraz z nim obrazy, nie ze wspomnień, a wyobrażeń przyszłości. Z jego powodu mogą
bliscy, pracownicy mieć kłopoty.
-nie mogłem inaczej. Mózg mi
fiksował. Tyle lat zajmować się meblami. Oglądając film, nie poznawałem fabuły,
a śledziłem kształt mebli, wystój wnętrz. Czytając książkę, denerwowałem się, że
nie ma opisu wnętrz. Dość - uderzył pięścią w śpiwór. Cichy, głuchy dźwięk
zaskomlał w namiocie.
Paweł ma pięćdziesiąt kilka lat.
Za sobą lata picia. W pędził się w alkoholizm. Mozolnie wspinał się na wierzch
po upadku na dno. Poznał Marzenę, założył z nią rodzinne. Rozkręcił interes. Od
kilku miesięcy czuł, że w jego życiu nie ma nic wartościowego. Stał się maszynką
do robienia pieniędzy. Pasierb i pasierbica traktowali Go jak zło konieczne.
Marzena skupiona na sobie i swoich potrzebnych materialnych. Poczucie
samotności dobijało go do dna. Paweł już tam był. Zna smak porażki, upodlenia,
braku perspektyw. Upadek emocjonalny i uczuciowy. Przepił emocje i uczucie. Miał
nadzieje, że odbuduje swoje wnętrze przy Marzenie.
Stanął nagi przed namiotem, mocno
wybił ręce do góry. Zakrzyczał mocno, echo niosło jego krzyk po szczytach
świerków i nielicznych w tym rejonie buków. Woda błękitna skrząca się w
promieniach porannego słońca. Szum uspokajał jak najpiękniejsza relaksacyjna
muzyka. Z kosmetyczki wyjął szczoteczkę i pastę do zębów.
Nachylił się. W dłoń nabrał wody, zwilżył usta. Na szczoteczkę nałożył pastę. Poczuł
miętowy smak pomiędzy zębami. Przypatrywał się swojemu odbiciu w wirującej
wodzie. Chlusnął wodą na twarz. Zimne potoku strugi otrzeźwiły go natychmiastowo.
Wykonał kilka szybkich ruchów i skłonów. Poklepał się po dużym brzuch, który wyhodował
na złej diecie i braku ruchu. Założył ubranie. Poszedł w stronę lasu po chrust.
Rozpalił ognisko. Przez chwile przyglądał się rozpalającemu się ognisku. Ogień
trawił kolejne małe gałązki, przechodzą do coraz większych, otulał drewno swym
śmiertelnym uścisku.
- by coś było, powstało, coś musi
zginać – głupio filozofował Paweł. Uśmiechnął się na swoje słowa. Kiedyś, lat
temu trzydzieści parę, tak lubił. Wymyślać swoje teorie. Ogromna radość
odczuwał, kiedy odkrywał, że jego spostrzeżenia dawno zostały opisane w
filozofii.
Z plecaka wyjął kromkę chleba i
paprykarz. Gryzł chleb ze spokojem, paprykarz dłubał widelcem. Smak chleba i
konserwy przypomniał mu dawne sklepy GS, w których poza paprykarzem nic nie
było. Zawsze koło takiego sklepu była ławka, na, której siadali okoliczni
pijaczkowie. Paweł dosiadał się do nich. Lubił zacząć rozmowę, ale tak by nie
rozbić ich rytuału codziennego picia.
-może zbyt pochopnie postępuje?
Zostawiając wszystko bez słowa wytłumaczenia.
Zamknął oczy, ogień przygasał,
choć jeszcze mocno grzał lewe remie Pawła. Poczuł się koleiny raz bardzo
samotny. To był powód jego ucieczki.
-nie chce znów zacząć pić. Boje
się! Tak łatwo wylądować na dnie i znów leżeć osikany, obrzygany z potworami,
które wyjadają gałki oczne, z ptakiem w środku, który chce rozpościerać
skrzydła i kaleczy od wewnątrz.
Samotny czuł się od jakiegoś
czasu. Nie wzbudzało w nim radości żadne zdarzenie. Pieniądze, które pomnażał,
nie wiedział jak wydawać, by znów uśmiechnąć się. Samotność, o tym rozmyślał
najwięcej. Tu jest sam, ale nie jest samotny. Otacza go natura, którą kocha i
jest kochany.
Przymknął oczy. Słońce
rozgrzewało twarz. Zapadał w letarg, dźwięki otoczenia dochodził coraz słabsze.
Potok opowiadał historie swojego istnienia, dzięcioł rozpoczął poranną parce,
dziergał dziuple w spróchniałym drzewie. Paweł ręce ułożył na piersi. Zasnął
Przyszedł sen, taki rzeczywisty,
który można dotknąć, opisać. Różnił się od rzeczywistości tylko brakiem
kolorów. Sen zawsze jest szary, pomimo podróżowania po krainie pełnej barw.
Paweł siedział na skraju potoku,
wokół siebie wyszukiwał kamieni, które ciskał w toń. Każde chlupniecie wody,
koła rozchodzące się fal przypominały mu zdarzenia z życia. Sennego życia. Mara
prowadziła go przez zdarzenia nieistniejące. Brodem w kierunku Pawła szedł
mężczyzna, tak wyrokował po zarysie postaci ukrytej w słońca promieniach. Szum
potoku zmienił barwę. Co krok zrobił piechur, słychać było, chlupniecie.
Przyglądał się z ciekawością postaci. W głowie układał formę przywitania. Postać
zbliżająca się miała przerzucony chlebak przez ramie. Kurtkę dżinsową, kręcone
włosy. Uśmiechał się. Pawłowi postać wydawała się znajoma. W zakamarkach pamięci chciał przysposobić do wyglądu imię, może nawet nazwisko, sytuacje,
zdarzenie. Nic z tego nie wynikało. Stanął przednim młody mężczyzna, z
wysportowaną sylwetką, dobrotliwą twarzą. Wyciągnął rękę na przywitanie.
-cześć. Sam tak siedzisz -
rozejrzał się po okolicy. Oceniając miejsce.
-cześć -odpowiedział Paweł.
Wyciągając rękę na przywitanie. Mocno ścisnęli sobie dłonie, jakby się siłowali,
chcieli ocenić swoje moce.
-widziałem z daleka Twoje
obozowisko, o stamtąd- wskaz ręką przybysz miejsce obserwacji noclegu Pawła.
-piękna łąka powinny paść się tam
owce- odpowiedział Paweł, patrząc na wskazane miejsce- znamy się?
-a jak myślisz?
-kojarzę twoją postać, twarz. Nie
wiem skąd.
-bo my nigdy się nie spotkaliśmy.
- no tak. Widziałem gdzieś cię. W telewizji internecie może na zdjęciu. Ale ty skąd znasz mnie?
- znam was wszystkich.
-jakich wszystkich?
- moich czytelników.
Paweł z uwagą przyglądał się
przybyszowi.
-Ty jesteś Sted?
-tak
-przecież Ty nie żyjesz?
-tak
-to jak -przerażenie oganiało
Pawła. Spotkać ducha. Swojego idola z młodzieńczy lat. Uszczypnął się.
-musiałem Cię odwiedzić, by
powiedzieć Ci prawdę.
-o, czym. Jaką prawdę?
-że „się” nie istnieje. „Cudne
manowce”, „Cała jaskrawość” to wszystko przeminęło. Nie ma życiopisania. –
Mówił donośnie, mocno gestykulując. Twarz miał czerwoną. Żyła na skroni
nabrzmiała. Usiadł obok Pawła, patrzyli teraz razem na potok.
-w to, co napisałeś ja, wierzę.
Chcę iść przed siebie. W zapomnienie. W nie istnienie, by powstał
człowiek-poeta. Mam dość życia na czyichś warunkach. Biec w biegu bez końca.
Pamiętam tu właśnie, nad tym potokiem czytałem Siekierezadę. Się zachwycałem.
Wierzyłem w każde Twoje słowo. Wyobrażałem sobie, jak siedzisz nad wodą i
piszesz swoje wiersze. Jak płaczesz po utracie „Gałązki Jabłoni”. To wszystko
nieprawda?
-kreowałem się. Tak teraz to
nazywacie. Tworzyłem swoją osobę. Łatwiej było mi tak żyć. Chciałem pisać. Chciałem, aby moje książki stały w witrynach
księgarni. Wiesz, Wojaczek kreował się na dekadenta, ja na wrażliwego poetę
nieumiejącego żyć. Udawałem robotnika, a tak naprawdę nie napracowałem się
wiele. Tylko Białoszewski jest
prawdziwy. Tylko Białoszewski odważy się
nazwać ludzi mieszkających w bloku Chamami. Też gardziłem ludźmi. Tworzyłem
człowieka nowego, a nigdy się do ideału nie zbliżyłem. To wszystko bajki chce
Ci powiedzieć, nie idź tą drogą, wracaj do swoich. Mówiąc ostatnie słowa Sted
wstał, wszedł w potok i się oddalił. Paweł nie próbował go zatrzymywać. Tylko
pomyślał, że przyszedł do niego jeszcze przed wypadkiem, bo ma wszystkie palce
u dłoni. Liczył, że pisarz odwróci się i pomacha mu na pożegnanie.
-i, co ja mam teraz z tym zrobić?
Paweł zerwał się ze snu, jakby
raził go prąd. Potarł policzek, uśmiechnął się. To jego znak rozpoznawczy.
Wielokrotnie wspomniano mu o tym geście.
-Sted śnił mi się. O kurczę!
Pierwszy raz w życiu śnił mi się poeta i to Sted. Do tego tak realistycznie,
siedział tu koło mnie- spojrzał na kamień, na, którym przed chwilą rzekomo
siedział Edward Stachura, jego idol lat młodzieńczych. Pisarz, który kreował
się na autsajdera społeczeństwa, kiedyś Paweł chciał też żyć na marginesie,
gdzieś zawieszony między zawieruchami społecznymi. Chciał więcej być niż mieć.
Los jednak spłatał mu figla. Pognał go w nurt życia, bieg, płynął potokiem jak
każde gówno. - no nie. Tu był ktoś- rozglądał się Paweł po okolicy. Niestety
nikogo nie ujrzał.
-co On mi powiedział? Kreował
się. To znaczy, co? Niby to wszystko, co pisał, to nie było, jego życie. Niby to
nie było życiopisanie.
By nie zaprzątać sobie głowy
snem, Paweł wstał i zaczął składać obozowisko. Dręczyło go jednak myśli. Po co
ja to robię? Czego szukam? Uciekam.
-ja mam się skupić, aby nie wrócić
do picia. To moje jest zadanie. Ostatnie lata nie były higieniczne, stres,
walka o biznes. W tym wszystkim się pogubiłem – namiot pięknie leżał w sakwie.
Podobało się to Pawłowi- nie straciłem umiejętności składania szybko obozu.
-Pójdę wzdłuż potoku, dojdę do
Wołosatego, tam znajdę nocleg. Popatrzę na Tarnicę, a jutro ją zdobędę- trzymał
w dłoni telefon- nie będę dzwonił. Muszę wszystko przemyśleć. Wrócę do picia, to
w jednej chwili mnie zostawią. Jeżeli zmienię życie, też mnie zostawią. Czemu
śnił mi się Sted?- Szedł wzdłuż potoku Wołosate, potykał się o kamienie. Marsz
był niemrawy, nogi więcej myślały, niż wykonywały zadanie, do którego zostały
stworzone.
-rozmawiać.! Ja nie rozmawiam.
Powinienem im wytłumaczyć, a zwłaszcza Marzenie wyjaśnić, że muszę mieć kawałek
świata dla siebie. Ta przestrzeń pomoże mi być trzeźwym.
.. uśmiechnęłam się do siebie.. Sted jeden z moich ulubionych poetów w takim kontekście, nigdy o tym nie myślałam. Dziękuję Robertoff za porcję prozy po której mam refleksje dotyczące samej siebie...
OdpowiedzUsuńDziękuje, że przeczytałaś.
OdpowiedzUsuń