Paweł
przy porannej kawie wpadł na genialny pomysł. Wręcz podskoczył w fotelu. Wyruszyć w strony, z których pochodziła jego Matka, a on przez wiele lat jeździł
do Babci. Zaczął się ubierać i się zatrzymał w tych przygotowaniach.
- o nie! Nie pojadę samochodem, skorzystam
z komunikacji publicznej – mówił głośno chodząc po swoim małym mieszkaniu. – Tylko
teraz, czy znajdę połączanie? Od czego mamy wujka Google.
Sprawdził połączenie;
- będzie to trochę skomplikowane,
ale do zrealizowania
Paweł czuł się podenerwowany zamieszaniem,
które wywołał. Uśmiechnięty paradował po mieszkaniu zbierając potrzebne atrybuty
na wyjazd. Najważniejszy aparat fotograficzny, plecak, woda do picia. Zrobił
sobie kanapę z jajkiem na twardo by było jak dawniej. Przez głowę jak pociski
przelatywały wspomnienia. Wiele lat upłynęło od śmierci Babci i od tamtej pory
nie był we wsi Wólka Modrzejowa. Malowniczej małej osady otoczonej polami i
lasami.
Szukał w pamięci pierwszych
wspomnień związanych z Babcią jego autorytetu z młodych lat.
- to Ona mnie wychowywała w
pierwszych latach mojego życia – szeptał krzątając się przy przygotowaniach –
przekazała wiedze o zagrożeniach, jakie niesie bycie blisko ognia, wodzie,
która też może pożreć, studni wciągającej niegrzeczne dzieci.
Studnia, to osobna historia,
głęboka na 40 metrów, mająca wodę zawsze jak Babcia Pawłowa mówiła. Dlaczego
Pawłowa, bo dziadek miał na imię Paweł. Mieszkańcy pytali – „czyj ty jesteś”,
kiedy odpowiadał potwierdzali – „Ty od Pawłowej jesteś”. Zaglądał do studni w
poszukiwanie innego świta, nieznanego. Podziwiał Wuja, który z odwagą siadał na
drenie studni i zaglądał w dół. Jego ogarniał strach, wychylał tylko czubek
głowy by ujrzeć dno. Wuj był najodważniejszy we wsi. To On schodził na dno,
kiedy wiadro się urwało. Przywiązywał się do liny i dwaj inni mieszkańcy Wólki
Modrzejowej spuszczali go do lustra wody.
Szedł
Paweł w kierunku stacji kolejowej z skąd miał wsiąść do busa, który zawiezie Go
do Ostrowca Św. A z stamtąd na wieś.
- kiedyś mieszkałem przy samym
dworcu – wspominał. Marsz miał spokojny we wschodzącym słońcu. Wiatr unosił
kurz z ulicy, muskał policzki Pawła. – Od kiedy pamiętam matka wysyłała mnie
często do Babci po prostu wsadzając mnie do autobusu, prosząc kierowcę by
wysadził mnie w Wólce. Pilnowałem trasy przejazdu autobusu z obawy, że jadę nie
tym, co trzeba, wielokrotnie wzbierał się we mnie lęk, kiedy samochód jechał
nową nieznaną mi trasą. Wówczas autobusy były pełne pasażerów, szukałem twarzy
znajomych, to mnie uspakajało, myślałem jadę w dobrą stronę. Babcia nie czekał
na mnie, po prostu Mama mnie wysłała i tyle. Życie bez komunikacji
telefonicznej było ciekawsze. W dobie telefonów komórkowych, łączności
internetowej to wręcz nieprawdopodobne jak żyło się 45 lat temu. Miałem 5, 6
laty jak pierwszy raz wyruszyłem w podróż do Babci. Przyglądałem się
krajobrazom, zmieniały się z w zależności od pory roku. Od zimnych szarych
jesienny pól po złote łany zbóż. Wakacje to czas, kiedy najwięcej spędzałem czasu
z Babcią, to okres żniw, w których z kolejnym rokiem uczestniczyłem w większym
stopniu.
Busiasz przyjął pieniądze. Paweł
zasiadł na jednym z wolnych miejsc. Na przepierzeniu przy kierowcy jednym z
ogłoszeń było hasło Wi-Fi. Dosiadł się jeszcze starszy pan i młoda kobieta.
Radio cicho grało przeboje letniej kanikuły. Paweł patrząc w krajobraz
zmieniający się za szybą. Znów zaczął wracać do czasu minionego. Choć teraz
wróciły myśli z czasów pogardy, kiedy chlał gorzałę i nie miał za nic
otaczający Go świat. Wieś, do której
zmierzał była miejscem inicjacji alkoholowej. Pił tanie wina na zabawach
wiejskich organizowanych w remizach OSP. Cały tydzień ciężka praca w polu u
Babci lub innych gospodarzy a sobota to dzień odpoczynku. Wymyty, ogolony w
odświętnym ubraniu z ferajną podążał nieraz kilka kilometrów do miejsca gdzie
zabawa była przednia. Grał najczęściej harmonista i bębniarz, rzadko, kiedy
cały zespól. Od nóg ruszających się w takt muzyki unosił się kurz wdzierający
się w nozdrza i gardło. Wino wypukiwało wszystko do jelit. Dziewczyny piły
również tanie wina i się uśmiechały pokazując brudne zęby, co nie odstraszało
od pocałunków, gdzieś na tyłach remizy. Kto by pomyślał, że od tak niewinnego
picia przeszedł do picia tzw. Kasacyjnego. Przymknął oczy, kiedy bus ruszył.
Kolejne okna pamięci się otwierały. Zobaczył
się jak pił podczas prowadzenia samochodu. Chęć napicia była mocniejsza. Nie
zważając na konsekwencje, otwierał „małpkę” i wypijał całość. Zaraz po
skomasowaniu napływały mu do oczu łzy, czuł się podle. Miał do siebie wstręt.
Z przesiadką Paweł dojechał do Grabowca
wsi oddalonej od Wólki Modrzejowej o 2 kilometry. Postał chwile na przystanku,
rozejrzeć się po Wsi, która kiedyś miała aspiracje. To przez nią przetaczały
się walki Powstańców Styczniowych, I Wojny światowej jak i II. Niedaleko od
Grabowca przez las wiedzie gościniec „Ostrowiecki”, który też był światkiem
walk. To rejon, na, którym mocno działa partyzantka. Część rodziny Pawła
zginęła za taką działalność. Grabowiec śpiący za dnia. Mały rynek z remizą,
ośrodkiem zdrowia, park. Postał przy gospodzie, która teraz zamknięta na trzy
spusty chyliła się ku ziemi. Po kościele w niedziele biegł tu na piwo rozlewne
w małych butelkach, nie mógł sobie przypomnieć nazwy tego trunku. Tu siadał ze
starymi gospodarzami, którzy rozprawiali o życiu rolnika za czasów komuny.
Poczuł zapach zadymionego pomieszczenia, atmosferę głośnych rozmów,
przepoconych ciał, policzków wygolonych pochlapanych tanimi wodami
kolońskimi. Barmanka z dużym biustem, z
ścierką przewieszoną przez ramie, uciszających zbyt podenerwowanych gospodarzy
lub kmieci.
Skierował się w stronę kościoła.
- dziś idę w odwrotnym kierunku z
gospody do kościoła, kiedyś ten kierunek kończył się trudnym powrotem do
chałupy Babci- mówił szeptem nie zwracając uwagi na przechodzącego mieszkańca,
który przygląda się przybyszowi z ciekawością.
Kościół pewnie zamknięty – pomyślał.
Plac przed bramą ładnie wyrównany przygotowany
do przyjęcia wiernych przyjeżdżający samochodami. Paweł przybywał na msze
pieszo, wielu rowerami, najdalej oddaleni od świątyni przybywali furmankami.
Niekiedy po drodze wskakiwał do furmanki. Czas, który minął wyróżniał się tym,
że wszyscy wszystkich znali i wszystko o sobie widzieli. Szybko nawiązywano
rozmowę. Pawła zawsze pytano „jak tam w mieście się żyje, łatwiej niż na wsi?”.
Zaczynało się biadolenie na dole chłopa. „Młodzi teraz to do miasta ciągną a Ty
jakiś inny”. Usłyszenie o sobie, że jesteś inny nie znaczyło nic dobrego.
Innego trzeba się wystrzegać.
O dziwo kościół był otwarty. Paweł zasiadł w
ławce, wzrokiem omiatał przestrzeń. Nie zmieniło się wiele te same obrazy i
figury, zmalowane tylko malowidła ścienne. Teraz ściany są białe. Wspomnienia
przybiegły do Pawła. Przypomniał sobie pełny kościół zimową porą, kiedy ze
wszystkich ust unosiły się kłęby pary, wierni ubrani w kożuchy i walonki.
Babcia wpatrująca się w ołtarz jakby czegoś tam szukała. Paweł zziębnięty w
tulony w zimny kożuch Babci. Organista bardzo fałszujący. Babcia nigdy nie
opuściła mszy w wigilijną noc. Po mino mrozu, zawiei czy padającego śniegu.
Szykowała się do drogi. Paweł też był zobowiązany iść na przywitanie rodzącego
się Boga. Babcia mówiła – „po to człowiek żyje by w ten noc być gotowy na
przyjście Pana”. Z czasem Paweł zaczął bać się narodzin Boga.
Ukląkł w ławce, może nawet to ta
sama z przed lat. Pacierza już nie pamiętał. Spojrzał na aniołka, który stał
nad amboną i w duchu poprosił o wstawiennictwo do Boga. Witraże wpuszczały
niewielkie snopy światła. Klęczał tak wpatrzony w ołtarz.
– pod jakim wezwaniem jest
kościół? – Zaszeptał – Św. Mikołaja tak miał na imię fundator świątyni Mikołaj
Skaryszewski. Zaraz pójdę do kaplicy św. Mikołaja, która znajduje się przy
drodze w kierunku Wólki.
Paweł poznał kiedyś tajemnice
Wuja. W tej kaplicy wuj Jan chował butelkę wina na złe czasy. Kiedy wracał do
wioski z kolejnej popijawy. Robił sobie przystanek pod kaplicą i pił ukrytą butelkę
wina. Często jednak butelki w skrytce nie było. Wuj ze wysmukłością modlił się
do św. Mikołaja by uprosić kare dla złodzieja okrutnego. Wuj Jan twierdził, że
tak się stało. Niedaleko kapliczki mieszkał kmieć Stefan, który zachorował na
dziwną chorobę, zwyczajnie ręka mu uschła i od tamtej pory wino nie ginęło
schowane za figurą św. Mikołaja. Paweł też korzystał z tej skrytki. Niekiedy
stały tam dwa wina o smaku wiśniowym.
Ruszył w drogę do wsi. Przystanął przy
kaplicy, nie mógł się powstrzymać by nie zajrzeć za figurę św. Mikołaja. Zdziwił
się przeogromnie, stała tam setka żytniej.
Zamruczał – tradycja jest
potrzymana, choć z innym gatunkiem alkoholu.
Poczuł smak w ustach wina
wiśniowego. Otrząsł się. Zamknął oczy by pozbyć się myśli o smaku alkoholu. Wiedział
dobrze, że trzeba być czujnym w każdej chwil może się skończyć czas życia bez
procentów.
Poprawił plecak i ruszył w
kierunku wsi. Przeszedł kilka kroków i zobaczył ogromny modrzew na skraju
drogi. Kiedyś po przeciwnej stronie stał
drugi też tak ogromny. Niestety kilka lat temu piorun zniszczył drzewo. W tym
miejscu jest granica miedzy wsią Wólka i Grabowiec. Stoi też krzyż ufundowany
przez chłopów z Wólki. To też miejsce, od którego Paweł zaczynał paść krowę Babci.
Najdłużej żywicielką Babci była Smolicha czarna krowa o wielkich okrągłych
oczach. Wchodziła w rów dzielący drogę od pól i spokojnie żarła trawę. Paweł pilnował,
aby nie wchodziła w szkodę. Ona żarła On zasklepiał się w swoim myśleniu.
Przeżywał losy bohaterów książek, które czytał.
Siadł przy krzyżu, zaczął żuć
cienką trawę. Przypominał sobie cichy szmer, jaki krowa wywoływała swym
jedzeniem, w tym samym momencie zaczął w konarach drzew śpiewać ptak nie znał
jego imienia, ale brzmiało to tak samo jak przed wielu laty. Prowadzenie krowy
z pola nazywało się gnaniem. Powrót do domu i obory trwał nie raz godzinę.
Krowa musiał być najedzona by dać sporo dobrego mleka, które Babcia sprzedawała.
Do pomocy przy pędzeniu krowy miał kij, którym przywoływał Smolichę do porządku.
Przypominał sobie jak lubił patrzeć hen w horyzont. Zakreślać wzrokiem widnokrąg,
stał tak i zastanawiał się gdzie kończy się ten bezkres pól. Teraz jest
zakochany w górach, widok nizinny nie jest mu miły. Lat temu 40 smakował kolory
zbóż, liście tytoniu szumiały pieśń nieznanego tytułu. W kłosach zbóż grasowały
tzw. Zimne pieski, po latach dowiedział się, że to polskie chomiki. Babcia tępiła
małe gryzonie, traktował jej jak szkodniki. Przypomniał sobie jak niejednokrotnie zakradał się do wejścia do
nory rodziny gryzoni by zadać śmiertelny cios. Podobnie było z Kuropatwami,
które raźno kroczyły po miedzy by zjadać ziarna. W polach był ruch. Każda
parcela w zależności, czym była zasiana, tak miała swoich lokatorów. Pilnując
Smolichy nie omieszkał obserwować życie w bruzdach.
Paweł rozłożył się pod krzyżem. Zamknął
oczy by lepiej wspominać czasy minione. Historia jego świadomego życia, zaczyna
się pomiędzy tymi łanami zbóż. I w izbie bez podłogi z piecem chlebowym, zalewajką
na śniadanie. Wiecznie krzątająca się Babcią, która nigdy nie przerwała mu
czytania. Zawsze też wieczorem prosiła, aby radio nastawił „Radio Wolna Europa„
lub „Głos Ameryki”
Gładził soczystą trawę, jedną z
nich wsadził miedzy zęby i wysysał sok. Wspominał jak Smolicha cały czas miała
schylony rogaty łeb i żarła kępę za kępą. Niekiedy jakiś dźwięk rozpraszał ją i
podnosiła swoje krowie oczy patrzyła w stronę dobiegającego dźwięku, następnie
na Pawła by utwierdzić się przekonaniu, że to nic nie jest ważnego i wracała do
jedzenia.
Leżąc tak myśli przebiegały
Pawłowi rozmaite. Przychodziły zapachy, woń chleba wyciąganego z pieca. Gorący, ogromny nie do uniesienia przez
dziecko. Podpłomyki skrawki ciasta, pieczone na blasze kuchennej, jaki to był
rarytas. Pajda chleba polana śmietaną i posypana cukrem. Kiedy był gorszy czas
np. wówczas jak Smolicha była mamą pełną gębą i nie dawała mleka Paweł zamiast śmietany
używał wody. Źródlanej wody przynoszonej ze studni, tej głębokiej z okiem nicości
na dnie, którym wciągał niegrzeczne dzieci.
Słońce grzało mocno. Krople potu
zrosiły odkryte czoło Pawła. Od czasu, kiedy przestał pić wódę, zaczął się
czesać do góry, kilkakrotnie powiedziano o nim Belmondo. Zmiana wyglądu to
oznaka zmian, jakie w nim nastąpiły od pobytu w zamkniętym ośrodku leczenia z
alkoholizmu. Choroby, która dopadła go może tu właśnie pomiędzy tymi polami i
nieprzebytymi lasami.
- teraz prze de mną droga do
wioski. Nie chciałbym spotkać znajomego. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać,
opowiadać. Słyszeć – „jak dawno cię nie widziałem, co u Ciebie?” Gówno u mnie –
mruczał Paweł.- Tu się wszystko zaczęło dobre, złe też tu się rozpoczęło.
Z oddali dźwięk szemrany
dobiegał. Paweł podniósł się. Ręce oparł o skulone kolana. W promieniach słońca
zobaczył zarys motoru, może skutera. Kiedy pojazd był już bardzo blisko,
ewidentnie kierowca zwolnił, aby sprawdzić, kto siedzi pod krzyżem na granicy wsi.
Paweł nie widział twarzy jeźdźca, zasłonięta była przyłbicą kasku.
Znów się ułożył w trawie.
Odchylił lekko rzęsy by słońce delikatnie wpadało do jego wnętrza, które
stawało się pod naciskiem wspomnień mroczne. Wiele lat Paweł trwał w chocholim
tańcu pijaka. To było obracanie się wokół alkoholu. Najważniejsze było, kiedy
znów się napije. Podporządkował wszystko, aby dotrzeć do celu i kiedy go
osiągał wpadał w rozpacz. Zdawał sobie sprawę, żyjąc z butelka przy boku
zniszczy wszystko, co kocha, równocześnie nie wiedział jak przerwać taniec ze
śmiercią.
Poczuł muchę, która próbowała
usiać na jego policzku, wyrwała tym natręctwem ze wspomnień czasu pogardy.
- trzeba iść dalej, drogą trzeźwą,
aby wspomnienia zaczęły mieć posmak letniej kanikuły, wiatru wiejącego na
szczycie, słońca uśmiechającego się o poranku. Ludzie pojawiający się w wspomnieniach
zaczną uśmiechać się – szeptał odganiając muchę.
Był czas, taki czas, gdy zegar
wytyczał szlak od picia do picia od snu do snu nie ważne gdzie i z kim. Poranny
kac mówiący „umierasz”. Wskazówki ciągle wskazywały godzinę zero, choć świat
pędził. Paweł sam nie wie jak to się stało, jak podjął decyzje o zaprzestaniu
picia, podjęciu leczenia. Mówią o takiej sytuacji, że alkoholik sięgnął dna i
już nie umiał żyć z piciem i bez niego też nie umie.
Wszedł w stronę wioski. Krok za
krokiem. O dziwo nie wspominał lata dziecięcej kanikuły a drogę do ośrodka
leczeni uzależnień. Wspominał poranne oczekiwanie na peronie w zimny letni
poranek. Obok siedział młody chłopak słuchał hip-hopu a Paweł, patrząc na niego
zastanawiał się, jakie problemy przygnały go na dworcową ławkę Na wspomnienie
jazdy pociągiem aż się wzdrygnął. Jadąc w stronę Stalowej Woli, siedząc sam w
przedziale, całą drogę spoglądał na butelkę do połowy napełniona płynem. Stała
pod ławką a Pawła pokusa namawiała, aby sprawdzić, czy tą przezroczystą cieczą
jest alkohol. Przypomniał sobie jak przyszła myśl, napić się ostatni raz, złapać
łyk.
- kurwa, tam chyba zadziała Siła Wyższa.
To ona przyniosła racjonalne myślenie, wlewając w siebie najmniejszą porcje
alkoholu rozpocząłbym kolejny ciąg alkoholowy i z leczenia byłby nici.
Przypomniał sobie jak przed brama
ośrodka w duchu mówił; „Paweł nie kombinuj. Słuchaj jak świnia grzmotu. Rób to,
co Ci będą kazać”
Doszedł do pierwszego domu.
Opuszczonego. Chałupa przycupnięta do ogromnego orzecha włoskiego. Niewielka
obora i trochę wyższa stodoła. Od lat niezamieszkane miejsce. Trudno Pawłowi
jest odszukać w pamięci, kto tu mieszkał. Przystanął chwile. Rozejrzał się. Po
drugiej stronie mieszka kamieniarz, który stawia pomniki na pobliskim cmentarzu.
- muszę iść na cmentarz –
powiedział Paweł.
Cały plac wokół domu zastawiony
różnej wielkości kamieniami. Tu pracował Wuj. Ojciec obecnego Kamieniarza też
parał się tym zawodem a Wuj często tu pracował na kieliszek chleba. Teraz Paweł
zauważy, jaki jest spokój i cisza na skraju wsi, nikt do niej nie wchodzi i nie
wychodzi, nie gna krów, nie słychać rżenia koni. Z pól nie dochodzi dźwięk polowych
prac. Wieś umiera, zasypia. To, co mówili kiedyś rolnicy jadący wozami do
kościoła nadal toczy wieś, „młodzi wolą miasto”
- mnie zawsze tu ciągnęło.
Przyjeżdżałem by chłonąć to miejsce. Zawładnąć magią. Opowiadałem Babci o
fascynacji wsią. Dziwiła się, a może mnie nie rozumiała? Wuj widząc moje
zauroczenie opowiadał o lesie, w którym tętni życie porównywalne to tego w
wielkim mieście. O szukaniu poroża, czy
tropieniu postrzelonego zwierzęcia, aby zaszlachtować go w chaszczach, wypatroszyć
i mięso przynieść do domu. Wuj kochał las i ja pokochałem. Nasze miłości są
inne. Wuj traktował las jak supermarket dostarczający jedzenia a ja traktuje naturę,
jako najpiękniejsze dzieło stwórcy, o które trzeba dbać i chronić – mówił do
siebie
Poprawił plecak na ramionach. Kolejna
parcela pusta. I tak mijał domy opuszczone, puste place. Wyludniła się Wólka.
Za zakrętu zaczął wyłajać się znajomy zarys starej chałupy. Pokrytej dachówką cementową
robiona przez sąsiada. W sercu Pawła zasiadł niepokój, lęk. Poczuł, że oto jest
ostatni raz w tym miejscu. Przybył by pożegnać się z przeszłością i iść w miejsce
gdzie każdy musi dotrzeć w samotności. Dom stoi w wysokiej trawie, do kolan.
Niewielkie okna. Wpuszczają bardzo mało świtała. Słońce jak zajrzało do środka
zaraz zachodziło. Kiedyś stały przed domem dwie ogromne lipy. Babcia z obawy, że
przy większym wietrze przewrócą się na chałupę. Nakazała Wujowi je ściąć. Paweł
pamięta jak płakał na widok śmierci drzew.
Jednym mocnym ruchem Paweł wyrwał
skobel. Otworzył drzwi, wszedł do środka.
W domu jak dawniej stał stół, ławka koło pieca chlebowego. Kredens
biały. Przysiadł na ławce, plecy oparł o piec. Poczuł ciepło płynące od
wapiennej ściany. Piec od lat nieużywany. Zapach chleba rozchodził się po
izbie. Wszelkie wspomnienia dopadły go z dwojoną siłą. Widział się, jako mały chłopiec
patrzący z pod pierzyny, mocno go okrywającej jak babcia krząta się koło
kuchni, ogień gada mową radości, pod okap paruje z wiadra, w którym gotowana
jest strawa dla świni. Obok sagan z barszczem. Na stole pełnym much w glinianym garnuszku stoi mleko, obok śmietana. Chleb w ogromnym bochenku, którego Paweł nie
mógł unieść. Wsłuchiwał się w śpiew much i korników w ścianie, myszy pod podłogą,
kot na piecu wygrzewający swoje futro, klatka na kurczęta jeszcze pusta, lada
dzień zapełni się żółtymi kulkami, piszczącymi przez cała dobę.
Kolejne wspomnienie przybiegło i
siadło obok Pawła, pogłaskało go po dłoni. Spuścił plecak na ziemie.
- aa ty, po co tu! Nie chce
wspominać pijaństwa. Znów przychodzisz w nieodpowiednim momencie. Teraz biegnę
do sielskich lat dziecinnych, nie chcę przeżywać znów czasu, kiedy upadlałem
się kilka razy dziennie. Chlałem jak świnia, niszczyłem ludzkie życie.
Otworzył oczy. Kuchnia wyglądał
na od lat nieużywaną, piec zimny. Cisza. Muchy opuściły to miejsce, bez ludzi
straciły sens żyć. Miał ochotę wstać i przejść do drugiego pomieszczenia
zwanego pokojem. Lecz nogi jak kamienie tkwiły w miejscu. Wspomnienia podrzucały
obrazy z przeszłości. W pokoju stał okrągły stół, przy który jadano niedzielny
obiad składający się z rosołu z kury lub koguta o tym decydowała Babcia. Nigdy
nie wiedział, czemu kogut a nie kura lub na odwrót traciły życie dla
zaspokojenia głodu domowników. Wybrane zwierzę było informowane przez Babcie
koło środy, podczas sypania ziarna rano mówiła - „to ty w sobotę pójdziesz pod
nóż na ciebie przyszła pora”. Mówiła to jak bóg, który decyduje o życiu i
śmierci. Biedny ptak idący na rzeź, to znaczy niesiony na pniak by być
pozbawiony łba z dziobem. Słyszał wyjaśnienie powodu swojego zgonu.- „Ty nam
dasz siłę do dalszego życia i pracy. Tak jest poukładany świat. Twój czas się
kończy, jaki mój się skończy by dać miejsce do życia następnemu pokoleniu”. Do
ziemniaków Paweł dostawał udko, pamięta, że było twarde i z trudem dziecinnymi
zębami rwał mocne mięśnie kury. „Jedz,
jedz. –Powtarzała - abyś miał siłę do pracy. Jesz tego czarnego koguta, który
nie raz pogonił Cię na podwyrzu”
Za nogę chwyciło Go wspomnienie
pijaństwa, jakie odbywał się przy tym stole. Pił przy nim z Wujem i kolegami. Babcia za zamkniętymi drzwiami
krzątała się w kuchni. Nie raz zawołała- „chłopaki nie pijta zbyt dużo, bo
roboty w polu wiela”.
Potarł lewy policzek, łzy, tak często
po nim płynęły. Znów zamknął oczy by uciec od wspomnień.
- czy nie lepiej wspominać, czas,
kiedy wychodziłem z tego bagna, cały brudny, utytłany, z uśmiechem na ustach,
strachem w głowie i słowami terapeutki- „będzie dobrze jak tylko będziesz
chciał. Od ciebie wszystko zależy”. Później trafiłem na Wspólnotę AA, gdzie usłyszałem,
to od Boga zależy mój los. Siedzę tu, opieram się o piec, w którym upieczony
chleb sycił mój głód. Dotykam szorstkiej ławki, na której spał pijany Wuj. Jestem
trzeźwy, czuję, wspominam. Tu się zaczęło i tu wróciłem by skończyć.
Paweł podszedł do niewielkiego okna, za szybą letni
dzień bawił się, radował. Myślał, iż on wraz z dzionkiem radością będzie
promieniał a tu przyszła zmora przeszłości, wspomnienie czasu zła i krzywd. Rozrzucał
wspomnienie zła jak ziarna zbóż. Z tych ziaren rosły pola, łany łajdactwa. Widział wszystko oczami wyobraźni. Podążał w
tunelu, na którego końcu był roztaj dróg. Wybrał drogę abstynencji.
- Babcia w tym oknie stała wyglądała Wuja albo
mnie, wracaliśmy w różnym stanie. Nie krzyczała, nie pomstowała, w cichości
modliła się byśmy zaczęli żyć jak „Bóg przykazał”. Na terapii często
wspomniałem cichą jej modlitwę i nasze powroty, gdy padaliśmy w progu
zamroczeni alkoholem. Często tak spałem na klepisku. Zimno mnie otulało, Babcia
z zasady nie dbała o komfort snu pijanego mnie czy Wuja. Rano tylko padając
barszcz w misce emaliowanej mówiła, „dziś dużo roboty, nie pijta już”. Nie żądała,
prosiła, wierzyła, iż wiara, modlitwa przynosi rezultat. Może tamte jej modły
dały impuls mojego przebudzenia? Ile się dowiedziałem o sobie na terapii. Te
spotkania grupowe, pisanie prac, spoglądanie w siebie. Siadałem w kącie sali
terapeutycznej i pisałem o sobie. W każdym słowie widziałem moje Ja i moje
upodlenie. Kiedy ze ściśniętym gardłem czytałem swoje prace, marzyłem by czas
się cofnął a ja wiedziałbym jak już żyć. Tak, to tu to się zaczęło, moja Babcia
wymodliła mi czas zdrowienia.
Rozglądając się po izbie Paweł
zauważył, że stare odpustowe obrazy znikły ze ścian.
- tu wsiał św. Antoni a tu
Chrystus z Łagiewnik. Wchodząc do domu maczało się palce w wodzie święconej i
czyniło znak krzyża, nawet po pijanemu to robiłem. Wchodząc do izby mówiło się
”pochwalony” zamiast dzień dobry. Różaniec leżał na parapecie, jak przedmiot
pierwszej potrzeby. A teraz, co? Wiary we mnie nie ma. Umarła. Tu dostałem
podstawy życia duchowego, duchowości transcendencji. Zatraciłem to kompletnie. Uwierzyłem
Babci, że każde życie jest warte i nie można bez potrzeby unicestwiać bytu.
Opowiadała o boskości, która poukładała istnienie na ziemi. Teraz nie wierze w
nic. A może wierze tylko w to, co zobaczę, dotknę. Sam nie wiem. Cała struktura
świata, naszej bytności na planecie ziemi jest możliwa dzięki opowieścią,
mitom. Jak ta historia o Marii, która szła tymi lasami, uciekając przed
Herodem. Wierzyła Babcia, była przekonana, że Matka Chrystusa pochodziła z jej
niewielkiej wioski. Bóg wybrał Marię na matkę Boga. Córkę tej ziemi, puszczy
Iłżeckiej.
Zasiadł za stołem. Okrytym ceratą
z wzorem trudnym do odczytania.
- Babcia przekonała mnie, że
praca ponad siły ma sens. Oczekiwanie wysokiej zapłaty za wykonanie jakieś czynności
nie jest moralne. Całe swoje życie pracowała, wyrywała z ziemi dobra, które
pozwoliły jej przetrwać. Zwierzęta to jej przyjaciele z losem określonym. Ona spodziewała się śmierci i nie miał o to
pretensji do Boga tak zdawała ją i godziła się by inwentarz miał o to
pretensje. Przed śmiercią kura, czy świnia dostawał wykład na temat kolei
rzeczy. Cały wszechświat był podporządkowany jeden sile. W całym tym tyglu była
Babcia i jej los nieuchronny i nie do zmienienia. Grzechem jest próba zmiany
losu, marnego losu wdowy w głuszy polskiej wsi. Czy moje postępowanie jest
zaprzeczeniem filozofii Babci. Zmieniłem swoje życie. Nie piję. Chciałby, aby
usłyszała ode mnie zdanie, nie pije Babciu. Wolny od alkoholu umiem żyć i
poznaje wartości, które napędzają moje życie. Babciu, tak chciałbym Ci
opowiedzieć. Jak leżałem użygany i uiszczany, zapłakany. Prosiłem Twojego Boga
o ratunek lub śmierć. Nie umiałem żyć z alkoholem i bez niego nie wyobrażałem
sobie życia. Wtedy Babciu kochana, zobaczyłem Twoją uśmiechniętą twarz, powiedziałaś
do mnie – „teraz, choć zemną”. Jak widzisz poszedłem. Proszę przyjdź teraz i
siądź obok mnie, złap za rękę nich poczuje twoją twardą szorstką dłoń. Chwycę
za różaniec pomodlę się z tobą. Choć Babciu ja już nie wierze. Mnie nauka
udowadnia, że Bóg jest. Mity i Twoje opowieści do wiary mi nie są potrzebne.
Wiesz dobrze, że dużo czytam, zawsze dużo czytałem. Pogłębiam swoją wiedze.
Tobie wystarczyło Pismo zwane świętym. Ja poszedłem dalej. Poszedłem hen przed
siebie. Zobaczyłem inny wymiar. Przyjdź, zaprowadzę Cię tam. Na terapii
wiecznie wspominałem wieś i naszą ciężką pracę. To dzięki Tobie jestem trzeźwy,
dziękuje.
Zamknął oczy, dłońmi zakrył twarz. Łzy płynęły
koleiny raz, lecz już nie ze smutku a radości. Czuł, że dzisiejszy przyjazd do
wsi, z której wędrował w świat jest ważny. Rozliczał się z przeszłością by móc
ze spokojem spojrzeć w przyszłość. Znów sceny z życia przelatywały prze jego
głowę. Te z lat dziecinnych przeplatały się ze wspomnianymi pijaństwa.
- Babcia biedna osoba żyjąca z
pracy na roli nigdy o mnie nie zapomniała. Kupowała w sklepie najtańsze
ciastka, dając mi mówiła „ zjedzże w chałupie, nie wychodzi na dwór, bo zjedzą
ci dziecka”. To nie był objaw chytrości czy sknerstwa, to raczej szacunek do
pieniądza, który był tak trudny do zdobycia.
Babcia żyła ze sprzedaży mleka i jajek. Po żniwach sprzedawała część
płodów. A ja biegłem i dzieliłem herbatniki po równo pomiędzy moich przyjaciół.
Uśmiechnął się na wspominanie
zabaw. Na przykład po obfitym deszczu, kiedy rynsztokiem płynęła deszczówka
strugali z kory sosnowej łódki i organizowali wyścigi. Gonitwa biegła wzdłuż
wsi. Wiele przy tym było kibicowania a niekiedy agresji. Wspominał zabawę w olimpiadę,
kiedy na boisku obok remizy strażackiej rozgrywali zawody. Każdy musiał wykonać
zadaną ilość dyscyplin sportowych i tak tworzona była hierarchia w wynikach.
- w czym ja byłem dobry. Tak naprawdę
w niczym. Po kilku latach stałe się mistrzem w piciu wina z gwintu. Zawody
odbywały się przed zabawą na tyłach remizy. Stałem ja Sławek, Grzesiek, Darek
no i ten bez palca jak on miał na imię? Kurczę nie pamiętam. Stracił palca przy
żniwiarce, tak naprawdę to jego ojciec był winny nieszczęściu. Staliśmy tak w kole,
każdy z otwartym winem. Franek najmłodszy z nas ze szczeliną miedzy zębami i bujną
grzywką opadającą w oczy był starterem. Kto pierwszy wypił trunek wygrywał butelkę
słodkiego płynu, który z winem nic nie miał wspólnego. Produkowały go okoliczne
spółdzielnie z dostępnych owoców, by zwiększyć jego moc dodawano spirytusu.
Otrząsnął się Paweł na
wspomnienie smaku wina. Jak to wtedy nazywano „patykiem pisane”
- bardzo rzadko przegrywałem. Zaraz
po zawodach koledzy przynosili koleiną partie win, już każdy pił swoim tempem. Omawialiśmy
bieżące sprawy związane ze wsią, pracą na roli i to jak wyglądały dziewczyny.
Nie ma już tak pięknych kobiet. Jak wspomnę Ewę, Dorotę, Beatę z dużym biustem.
Ile mogła mieć lat? 16, a jej piersi urastały pod niebiosa. Nie lubiła mnie, bo
piłem. Ewa za to chętnie ze mną rozmawiała. Siadaliśmy na ławce ukrytej w
krzakach, to były dzikie róże. Z owoców zerwanych po przymrozkach robiliśmy
wino swojskie. Lubiłem jej pocałunki. Zawsze płakała, narzekała na ojca. Kurwa
Ona wówczas chciał mi powiedzieć, że była molestowana przez niego. Teraz
dopiero to zrozumiałem po tylu latach. Płakała takimi ogromnymi łzami. Tuliła
się i mówiła – „zabierzesz mnie z stąd. Obiecaj. Tam w mieście jest lepiej,
tylko skończę szkołę”. Oczywiście potwierdzałem, że tak będzie. Co z nią teraz
się dzieje? Na terapii pisałem prace tzw.” Piciorys” ująłem to zdarzenie w nim.
Przez kilka lat źle się czułem, z niespełnioną obietnicą. Tak, tak Ona była molestowana
przez ojca! Opowiadała jak nie lubiła, kiedy matki nie było. – „Bo wiesz ojciec
staje się w tedy bardzo zły, chce ode mnie tego, czego nie powinien chcieć”
Kurwa, jaki ja byłem głupi!
Z zdenerwowania wstał, zaczął krążyć
po kuchni. Stanął pod drzwiami do pokoju. Już miał otwierać, cofnął jednak rękę
-po, co mi patrzeć na ten stół.
To tu się to zaczęło, powolne umieranie na alkoholizm. Gdzie jesteś Ewa? Czy dziś
mógłby jej pomóc poradzić sobie z traumą dzieciństwa?
Miał dość siedzenie. Nie wszedł
do pokoju wyszedł z domu. Skobel wbił ręką. Na drodze rozejrzał się po pustej
wsi. Czas wracać. Postanowił, że do Starachowic wróci przez las. Uda się do
Zawałów, następnie do Zębca, Lubieni i dotrze do Starachowic. Nikt Go nie
zaczepił nie musiał opowiadać o sobie. Tylko w myślach płacząca Ewa
towarzyszyłam mu do samego końca wycieczki. Czół lekkość. W chałupie Babci
zostawił całe zło swojego życia. Wolny od bagażu wiedział, iż teraz łatwiej
będzie mu zrozumieć siebie i dalej kroczyć na drodze trzeźwego życia.