Paweł wracał z
pracy. Zły. Mało powiedziane. Ostaniem czasem często mu się to zdarzało, atmosfera
w robocie była gęsta i nieprzyjemna. Koledzy zarzucali mu małe zaangażowanie w
wykonywaniu nałożonych zadań. Dochodził
do wniosku. Po prawie 40 latach pracy,
jako robotnik, stwierdza, iż jest niewolnikiem. Nigdy w żadnej pracy pracodawca
nie podszedł do niego jak do podmiotu. Wszędzie był ludzką maszyną do wykonania
pracy, którą trzeba naoliwić, przysposobić do pracy, a kiedy szwankuje to
wymienić. Przemeblował myślenie. Przestał wierzyć w zapewnienia, iż zarząd
firmy dba o jego dobro. Slogany, hasła typu „wspólnym dobrem jest firma,
robotnicy są krwią zakładu, fachowość jest dobrze wynagradzana, najważniejszy
jest człowiek”.
- to wszystko
to bzdura – szeptał Paweł, wracając z pracy w smutny zimowy dzień. Pogoda jest
pochmurna, mglista i deszczowa. Klimat zmienił się, już nie ma zim z jego
dzieciństwa. Panuje zgniła pogoda, wietrzna, pełna błota, kałuż. Ludzie szarzy,
skuleni, biegnący za swoimi sprawami. Radość zimowej aury pozostał dla bogatych
wyjeżdżających na narty w górskie kurorty.
– kłamią, większą wartością jest maszyna,
urządzenie. Robotnik, zawsze żąda i mu jest źle. Tak rozumieją bogacze. Maszyna
nie jest roszczeniowa. Stworzyli całą naukę, w jaki sposób okłamać i
wykorzystać robotnika. Dziwi mnie, że nie rozumiemy tego. Wierzymy w zapewnienie,
iż dobrze wykonana praca jest wartością. A gówno prawda. Chcesz, bym dobrze
pracował, to dobrze zapłać. Koledzy przyjmują błyskotki jak pierwotni
mieszkańcy Ameryki od konkwistadorów. A dają to, co mają najcenniejsze fizyczną
pracę. Kierownicy w białych koszulach mają narrację jedną, pracuj lepiej, a my
cię wynagrodzimy sowicie. Kiedy przychodzi do zapłaty, rozkładają ręce i mówią,
iż niestety mamy stratę, inwestujemy w rozwój. Podnoszą zarobki? Oczywiście na
tyle, abyśmy kupowali wyroby i nakręcali koło popytu. Kiedyś byli niewolnicy,
pańszczyzna, teraz jest robotnik. Niczym się nie różnimy. Retoryka wypowiedzi
posiadaczy środków produkcji nie jest inna. Dostosowana do obecnych czasów.
Kiedyś Pan miał ziemie, sklep i knajpę. Obecnie jest podobnie. Zarabiamy u
właściciela fabryki, który jest właścicielem knajpy i sklepu i tak jest na
całym świecie.
Doskwierał,
uwierał jeszcze jednej ból. Kafka jego wierny pies zdychał. Z drżącym sercem
wraca z pracy. Obawiał się, oto już Kafka nie będzie oddychał.
- zrobiłem, co
mogłem, byłem u weterynarza, zoperowali. Zjadł sznurek, kawałek włókna, które
skręcił mu żołądek i jelita. Ludzie idioci wyrzucają przez okna na trawniki
resztki jeżdżenia, a Kafka musiał to zjeść. Debile nie ludzie.
Otwierał drzwi
mieszkania z nadzieją, marzeniem. Niestety Kafka nie podbiegł do niego, leżał,
ledwo żywy na środku pokoju. Paweł delikatnie złapał, go za sierść przeniósł na
posłanie. Wiedział już, iż to koniec. Nadszedł czas pożegnania. Nie ma sensu
walczyć, mówił psi organizm „mam już dość”. Rozebrał się, poszedł do kuchni po
taboret, chciał siedzieć wygodnie koło psa. Kafka to już wiekowy pies. Pawłowi
przychodziły niejednokrotnie myśli o rozstaniu. Wyobrażał sobie to inaczej.
Chciałby, aby Kafka odchodził ze starości, cicho. Teraz cierpiał. Leżał z
otwartymi wyblakłymi oczami, już bez życia, czarne oczodoły zwiastujące otchłań
przemijania, odchodzenia. O tym, że jest w nim, jeszcze życie świadczyły
świszczące oddechy. Nie równe, bez rytmu, głębokie to znów płytkie. Przyglądał
się agonii, głaskał psa po sztywnej czarnej sierści. Podsunął miskę z wodą.
Kafka nawet nie drgnął. Już nie potrzebował wody. Nic nie potrzebował do
odejścia w inne sfery życia. Paweł zamknął oczy. Chciał wspominać.
- pamiętasz,
jak się poznaliśmy – usłyszał głos psa. Otworzył oczy. Kafka nie poruszał
pyskiem, z cicha sapał z bólu. Jednak Paweł wiedział, Kafka do niego mówi.
- tak
pamiętam. Pojechaliśmy po ciebie, to znaczy nie konkretnie po ciebie. Po psa
dla dzieci. Mój warunek był jeden, ma to być pies. Właściciel wybrał cię
spośród 16 innych małych czarnych kulek. Byliście wygłodzeni, piszczący,
walczący o jedzenie, które przywiesiliśmy.
- krzyczeliśmy
– powiedział Kafka – weź mnie, już wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, tu nas czeka
śmierć
- no i Janek
wybrał cię, włożył cię w ręce córki, syn ochoczo zaczął głaskać cię po
grzbiecie
- my wszyscy
wołaliśmy, weź mnie. Janek podniósł najpierw moją siostrę i szybko odłoży,
drugim to byłem ja, powiedział, jest dla was.
- zapłaciłem
karmą. Workiem karmy, może twoje rodzeństwo rodzone i przyrodnie przeżyło
dzięki tej karmie. Przecież ładne psiaki z was. Znaleźli się ludzie, którzy
wszystkich przygarnęli.
- w psim
rozumie nie ma takiego myślenia. Zostali i tyle, już o nich nigdy nie myślałem.
Rodzice, rodzeństwo to ludzkie pojęcie. Nam niepotrzebne są emocje związane z
rodziną.
- piszczałeś w
samochodzie.
- chciałem
wyjść, iść pieszo. Bałem się. Boję się do dziś. Dziwnie się czuje, jak mnie
wozisz.
- Dużo nie
jeździmy. Na początek naszych wypraw dojeżdżamy samochodem
- lubię leśne,
górskie wyprawy. Strach do jazdy jednak pozostaje. Na wyprawie wącham, śledzę,
poznaje, zapach niesie ogrom informacji.
- ja idę i
rozmyślam, wkurzam się, jak długo cię nie ma.
- nad długość
zapachu oddalam się. Mam swój świat, ty masz swój, łączy nas twój zapach.
- martwię się,
jak cię długo nie widzę.
- bez
przesady. Ja jestem pies ty człowiek. Dwa inne światy.
- zżarłeś mi
ciapy.
- byłem młody.
Zostawialiście mnie samego. Bałem się. Obce miejsce, warczące urządzenia, głosy
dobiegające z oddali, zapachy dziwne, nie zrozumiałem, uczyłem się wszystkiego.
Panikowałem, sikałem. Biegałem po pomieszczeniach, szukałem was. Zawstydzony,
przerażony, dlatego załatwiałem swoje potrzeby w mieszkaniu. Po psiemu
płakałem.
Nastała cisza.
Świat realny z mistycznym mieszał się mocniej. Jak neurony łączą poszczególne
komórki, tak wieź między Kafką a Pawłem zaciskała się. Paweł czuł ból psa,
sapał i drgał. Wyostrzył się mu węch. Zapachy mieszkania zmieniły się. Zdziwił
się jak dużo, ich jest, jak wiele można się po nich dowiedzieć. Docierały do
niego woń prania robionego kilka dni temu, zapach obiadu sąsiadów, gołębi ślad
zapachowy wdzierał się przez balkon. Obrazy przewijane, przez umysł. Biegał na
czterech łapach, wąchał nogawki spodni, zachodził kobiety od tyłu i łapał
zapach łonowy. Poczuł machanie ogonem. Dłonią dotknął długiego gibkiego ogona,
czarnego jak węgiel połyskujący na słońcu. Każdy zapachowy ślad psa to
informacja o zdrowiu, chorobie, aktywności, jedzeniu, swój czy obcy. Stało się
to dla Pawła normalne. Nie uczył się nowego zachowania. Znał je od zawsze.
Poznając zachowanie psa, czuł się lepiej, rozumiał Kafkę.
Piszczenie
Kafki wyrwały go z zaświatów. Bytu psiego.
- co mogę, dla
ciebie mogę zrobić?- Szlochając zapytał
Kafka
próbował, podnieś pysk, spojrzeć mu w oczy.
W niemocy nie uczynił tego.
- nic nie
możesz zrobić. Czekaj. Duch już niedługo opuści moje ciało.
- wspominajmy
– powiedział Paweł
- no.
Wspominajmy.
Paweł chciał
zacząć opowieść, wspominać. Nie mógł uchwycić wątku. O czym mówić do
zdychającego psa, który dzieli się w ostanie chwili życia swoją perspektywą,
pozwala zrozumieć, co znaczy węch wyostrzony, psie prawo.
- narodziłeś
się?
- w szopie.
Było nas sześcioro rodzeństwa. Nie mieliśmy imion, to ludzie nadają nam nazwy.
Sami siebie nie nazywamy. Zapach jest
naszym imieniem. Wiesz, oszczeniła się matka w szopie, tej przy chałupie,
kiedyś to była obora, pachniała obornikiem świńskim, zaduch przytłaczał. Był
czerwcowy gorący dzień, przez szpary wpadało słońce, promienie rozbijały się o
kurz, wszędzie był, opadał na nasze wilgotne ciała. Chcieliśmy jeść, garnęliśmy
się do sutków. Ojca nie było, obok ciotka też się szczeniła. Szopa przepełniona
była skomleniem. Smutkiem i niezmiennie radością. Dziko rodzące się szczenięta
to rozpacz. Jan, jaki był, taki był, dla niego sztachetą walnąć w łeb i zabić
to nic. Nie zrobił, tego przynosił wodę i rozmoczony suchy chleb. Suka jadła i
nas mlekiem karmiła. Pies niekiedy złapał mysz, szczura, przywlókł kość po
świniobiciu. Suka gryzła, my mleko ciągnęliśmy. Nie ma piękniejszego zapachu i
smaku niż mleko matki.
- odmieniłem
twój żywot?
- o tak dobrze
mi z tobą. Nigdy nie czułem głodu, pragnienia, nie czuje do ciebie strachu.
Lubię nasze wędrówki, zapach lasu, szum drzew, odzew, zew przyrody, gonienie
zwierzyny. Ty włóczysz się, patrzysz po drzewach, ich koronach, modlisz się
przy kapliczkach. Mój Bóg nie wymaga modlitwy, jestem i tyle, a może aż tyle.
Zresztą, o co miałbym go prosić? To, co potrzebuje, otrzymuje od ciebie. Lubię
to małe mieszkanie, swoje posłanie. Miskę, w której zawsze jest woda. Krótkie
spacery wokół osiedla, spotkania ze znajomymi psami.
- nie jestem
twoim bogiem.
- wiem, że nie
jesteś, prowadzisz mnie przez długie moje życie.
- przecież
masz dopiero 13 lat?
- to nic. Psi
czas jest inny, świat psa niepodobny do waszego ludzkiego. Śmieszni jesteście,
jak chce spełnić, niby nasze zachcianki jakbyśmy byli ludźmi. Do spaceru nie
potrzebujemy atrakcji turystycznych, obojętne mi jest gdzie, pójdziemy, ważne,
aby było dużo bodźców. Biegania, wąchania. Wole jak deszcz mnie zmoczy, niż
twoje mycie. Lubię w błocie taplanie. Lubię smak wody z kałuży. Śmierdzące moje
posłanie, niż wyprane i pachnące nieznanie.
- co lubisz
jeść?
- wszystko.
Poczucie głodu jest straszne, najważniejsze jest najeść się tu i teraz.
Obojętnie, co!!! Instynkty tak mi każe, na to wpływu nie mam. Lubię jeść mięso
z twojego obiadu. Zjem również nadgniłe jedzenie spod śmietnika.
- powinienem
brać cię zawsze na smycz. Biegałeś samopas i żarłem to gówno.
- to nieważne.
Choćbym wiedział, że to przypłacę życiem, nie zmienię się.
- pamiętasz,
jak piłem wódę.
- tego nie
rozumiem. Po co ci to było.
- taka jest
ludzka natura. Chcemy czuć szczęście, szukamy substytutów.
- szczęście to
pełny żołądek, pan dobry i wolność. Ruch, dobry sen.
- tym się
różnimy.
- piłeś.
Biegałem wokół sklepu i czułe się wolny, szczęśliwy.
- ja coraz
bardziej cierpiałem. Złość we mnie buzowała, obrażałem się na świat.
- wiem.
Wychodziłeś, trzaskałeś drzwiami, wołałeś mnie, nieraz szlochałeś.
- wiedziałem,
alkoholiz jak rak zjadał mnie. Wódka patroszyła moje myślenie.
- żele. To
było na ławce w parku. Zaprowadziłeś mnie tam, zdziwiony byłem. Czułem psim
węchem, pachniałeś śmiercią, depresją, strachem.
- tłumaczyłem
ci, po co tu jesteśmy. Miałem sznur. Wiesz, po co?
- chciałeś
mnie przywiązać, tak pomyślałem, zmieniłem zdanie, jak zacząłeś płakać.
Zrozumiałem. Mówiłeś wiele trudnych słów. Strach mnie ogarniał, przestałem
biegać, patrzyłem w twoje oczy, załzawione, szlochałeś, usmarkałeś się.
- twoje
zaciekawienie, wzbudziło we mnie zastanowienie. Pomyślałem, spróbuję jeszcze
raz. Udało się.
- jest dobrze.
Fajny na trzeźwo jesteś. Powiedz, czemu nazwałeś mnie Kafka.
- szukałem
imienia dla ciebie. Czarny jesteś jak kawka. Choć ja myślę o tobie, jak o
czeskim pisarzu Kafce.
Rytm, oddech
stawał się słabszy. Paweł uniósł pysk Kafki, popatrzył w oczy. To już był
koniec. Żaden mięsień już nie drgał. Cisza. Bez głosu rozchodzi się po pokoju.
Mocno zebrał się Paweł do krzyku. Nabrał powietrza, które utknęło w trzewiach.
Cisza.
- to już
koniec. Jestem sam. Kafki poszedł na wieczny spacer. Abyś tam miał swoje
przysmaki, wąchania aż nadto, beztroski, spotkamy się. Przyjdę do ciebie ze
smyczą. Będziemy spacerować wiecznie, po krainie nowej, nieznanej, pełnej
tajemnic do odgadnięcia. To ty wtedy mnie uratowałeś. Chciałem się powieść.
Zadałem sobie pytanie – Czy ja mam, dla kogo żyć? – Odpowiedź znasz. Dla ciebie
chciałem żyć. Dziękuję za wszystko. Spacery w każdą pogodę. Ucieczki w
poszukiwaniu suczki, wskakiwanie do łóżka, długie twoje samotne wędrówki
wzbudzające mój strach. Żegnaj mój przyjacielu.
Świat milkł,
cichy półgłos psich modlitw wypełniał mieszkanie, światło przyciemniało,
ciemność mieszało się z sinością, jaskrawy punkt, wzywał. Paweł wpatrywał się w
miejsce korytarza, odejścia. Wiedział, iż tam nie jest jego miejsce.
Przeprowadzał Kafkę. Pies wstał na niestabilnych nogach. Maszerował niechętnie,
ale bez bólu i smutku. Lęk był podobny do tego, który pamięta z jazdy
samochodem. Milczeli, choć czuli, że jest wiele do powiedzenia, wytłumaczenia.
Kafka chciał opowiedzieć, co to jest „zew natury”. Paweł chciał podziękować za
uratowanie istnienia ludzkiego. Kafka nie merdał ogonem, byłoby to
nieuczciwością. Rozchodził się zapach obory, duszność. Paweł dostrzegł jaskółki
przy powale, pajęczyna otaczała gniazdo ptaków. Pisk ich mieszał się ze
skomleniem psów. Psiaków, Kafki i braci i siostry. Wrócili do punktu wyjścia.
Życie zatoczyło koło. Ledwo dostrzegał Kafkę, pies ubywał w poświacie. Skulił
się na taborecie, szlochał cicho i bez lamentów. Łzy suche i niewidoczne,
policzki blade. Paweł nie chciał płakać. Milczał w bólu. Kafka zamilkł. Nich
odchodzi w cichości. Samki i zapach zabierał ze sobą. Sierść z podłogi biegła
za nim. Zabierał wszystko.